查看/编辑 代码
内容
<?php namespace Faker\Provider\pl_PL; class Text extends \Faker\Provider\Text { /** * The Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz * * Copyright laws are changing all over the world. Be sure to check the * copyright laws for your country before downloading or redistributing * this or any other Project Gutenberg eBook. * * This header should be the first thing seen when viewing this Project * Gutenberg file. Please do not remove it. Do not change or edit the * header without written permission. * * Please read the "legal small print," and other information about the * eBook and Project Gutenberg at the bottom of this file. Included is * important information about your specific rights and restrictions in * how the file may be used. You can also find out about how to make a * donation to Project Gutenberg, and how to get involved. * * * **Welcome To The World of Free Plain Vanilla Electronic Texts** * * **eBooks Readable By Both Humans and By Computers, Since 1971** * * *****These eBooks Were Prepared By Thousands of Volunteers!***** * * * Title: Sklepy cynamonowe * * Author: Bruno Schulz * * Release Date: May, 2005 [EBook #8119] * [Yes, we are more than one year ahead of schedule] * [This file was first posted on June 16, 2003] * * Edition: 10 * * Language: Polish * * Character set encoding: Codepage 1250 * * *** START OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE *** * * * * * Produced by Pawel Sobkowiak - Scanned and proofread by * Polska Biblioteka Internetowa * * * * * BRUNO SCHULZ SKLEPY CYNAMONOWE * * * Spis tresci: * * SIERPIE艃 NAWIEDZENIE PTAKI MANEKINY TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WT脫RA * KSI臉GA RODZAJU TRAKTAT O MANEKINACH Ci膮g dalszy TRAKTAT O MANEKINACH * Doko艅czenie NEMROD PAN PAN KAROL SKLEPY CYNAMONOWE ULICA KROKODYLI * KARAKONY WICHURA NOC WIELKIEGO SEZONU * * @see http://www.gutenberg.org/cache/epub/8119/pg8119.txt * * @var string */ protected static $baseText = <<<'EOT' SIERPIE艃 1 W lipcu ojciec m贸j wyje偶d偶a艂 do w贸d i zostawia艂 mnie z matk膮 i starszym bratem na pastw臋 bia艂ych od 偶aru i oszo艂amiaj膮cych dni letnich. Wertowali艣my, odurzeni 艣wiat艂em, w tej wielkiej ksi臋dze wakacji, kt贸rej wszystkie karty pa艂a艂y od blasku i mia艂y na dnie s艂odki do omdlenia mi膮偶sz z艂otych gruszek. Adela wraca艂a w 艣wietliste poranki, jak Pomona z ognia dnia roz偶agwionego, wysypuj膮c z koszyka barwn膮 urod臋 s艂o艅ca - l艣ni膮ce, pe艂ne wody pod przejrzyst膮 sk贸rk膮 czere艣nie, tajemnicze, czarne wi艣nie, kt贸rych wo艅 przekracza艂a to, co ziszcza艂o si臋 w smaku; morele, w kt贸rych mi膮偶szu z艂otym by艂 rdze艅 d艂ugich popo艂udni; a obok tej czystej poezji owoc贸w wy艂adowywa艂a nabrzmia艂e si艂膮 i po偶ywno艣ci膮 p艂aty mi臋sa z klawiatur膮 偶eber ciel臋cych, wodorosty jarzyn, niby zabite g艂owonogi i meduzy - surowy materia艂 obiadu o smaku jeszcze nie uformowanym i ja艂owym, wegetatywne i telluryczne ingrediencje obiadu o zapachu dzikim i polnym. Przez ciemne mieszkanie na pierwszym pi臋trze kamienicy w rynku przechodzi艂o co dzie艅 na wskro艣 ca艂e wielkie lato: cisza drgaj膮cych s艂oj贸w powietrznych, kwadraty blasku 艣ni膮ce 偶arliwy sw贸j sen na pod艂odze; melodia katarynki, dobyta z najg艂臋bszej z艂otej 偶y艂y dnia; dwa, trzy takty refrenu, granego gdzie艣 na fortepianie, wci膮偶 na nowo, mdlej膮ce w s艂o艅cu na bia艂ych trotuarach, zagubione w ogniu dnia g艂臋bokiego. Po sprz膮taniu Adela zapuszcza艂a cie艅 na pokoje, zasuwaj膮c p艂贸cienne story. Wtedy barwy schodzi艂y o oktaw臋 g艂臋biej, pok贸j nape艂nia艂 si臋 cieniem, jakby pogr膮偶ony w 艣wiat艂o g艂臋bi morskiej, jeszcze m臋tniej odbity w zielonych zwierciad艂ach, a ca艂y upa艂 dnia oddycha艂 na storach, lekko faluj膮cych od marze艅 po艂udniowej godziny. W sobotnie popo艂udnia wychodzi艂em z matk膮 na spacer. Z p贸艂mroku sieni wst臋powa艂o si臋 od razu w s艂oneczn膮 k膮piel dnia. Przechodnie, brodz膮c w z艂ocie, mieli oczy zmru偶one od 偶aru, jakby zalepione miodem, a podci膮gni臋ta g贸rna warga ods艂ania艂a im dzi膮s艂a i z臋by. I wszyscy brodz膮cy w tym dniu z艂ocistym mieli 贸w grymas skwaru, jak gdyby s艂o艅ce na艂o偶y艂o swym wyznawcom jedn膮 i t臋 sam膮 mask臋 - z艂ot膮 mask臋 bractwa s艂onecznego; i wszyscy, kt贸rzy szli dzi艣 ulicami, spotykali si臋, mijali, starcy i m艂odzi, dzieci i kobiety, pozdrawiali si臋 w przej艣ciu t膮 mask膮, namalowan膮 grub膮, z艂ot膮 farb膮 na twarzy, szczerzyli do siebie ten grymas bakchiczny - barbarzy艅sk膮 mask臋 kultu poga艅skiego. Rynek by艂 pusty i 偶贸艂ty od 偶aru, wymieciony z kurzu gor膮cymi wiatrami, jak biblijna pustynia. Cierniste akacje, wyros艂e z pustki 偶贸艂tego placu, kipia艂y nad nim jasnym listowiem, bukietami szlachetnie ucz艂onkowanych filigran贸w zielonych, jak drzewa na starych gobelinach. Zdawa艂o si臋, 偶e te drzewa afektuj膮 wicher, wzburzaj膮c teatralnie swe korony, a偶eby w patetycznych przegi臋ciach ukaza膰 wytwomo艣膰 wachlarzy listnych o srebrzystym podbrzuszu, jak futra szlachetnych lisic. Stare domy, polerowane wiatrami wielu dni, zabawia艂y si臋 refleksami wielkiej atmosfery, echami, wspomnieniami barw, rozproszonymi w g艂臋bi kolorowej pogody. Zdawa艂o si臋, 偶e ca艂e generacje dni letnich (jak cierpliwi sztukatorzy, obijaj膮cy stare fasady z ple艣ni tynku) obt艂ukiwa艂y k艂amliw膮 glazur臋, wydobywaj膮c z dnia na dzie艅 wyra藕niej prawdziwe oblicze dom贸w, fizjonomi臋 losu i 偶ycia, kt贸re formowa艂o je od wewn膮trz. Teraz okna, o艣lepione blaskiem pustego placu, spa艂y; balkony wyznawa艂y niebu sw膮 pustk臋; otwarte sienie pachnia艂y ch艂odem i winem. Kupka obdartus贸w, ocala艂a w k膮cie rynku przed p艂omienn膮 miot艂膮 upa艂u, oblega艂a kawa艂ek muru, do艣wiadczaj膮c go wci膮偶 na nowo rzutami guzik贸w i monet, jak gdyby z horoskopu tych metalowych kr膮偶k贸w odczyta膰 mo偶na by艂o prawdziw膮 tajemnic臋 muru, porysowanego hieroglifami rys i p臋kni臋膰. Zreszt膮 rynek by艂 pusty. Oczekiwa艂o si臋, 偶e przed t臋 sie艅 sklepion膮 z beczkami winiarza podjedzie w cieniu chwiej膮cych si臋 akacyj osio艂ek Samarytanina, prowadzony za uzd臋, a dw贸ch pacho艂k贸w zwlecze troskliwie chorego m臋偶a z rozpalonego siod艂a, a偶eby go po ch艂odnych schodach wnie艣膰 ostro偶nie na pachn膮ce szabasem pi臋tro. Tak w臋drowali艣my z matk膮 przez dwie s艂oneczne strony rynku, wodz膮c nasze za艂amane cienie po wszystkich domach, jak po klawiszach. Kwadraty bruku mija艂y powoli pod naszymi mi臋kkimi i p艂askimi krokami - jedne blador贸偶owe jak sk贸ra ludzka, inne z艂ote i sine, wszystkie p艂askie, ciep艂e, aksamitne na s艂o艅cu, jak jakie艣 twarze s艂oneczne, zadeptane stopami a偶 do niepoznaki, do b艂ogiej nico艣ci. A偶 wreszcie na rogu ulicy Stryjskiej weszli艣my w cie艅 apteki. Wielka bania z sokiem malinowym w szerokim oknie aptecznym symbolizowa艂a ch艂贸d balsam贸w, kt贸rym ka偶de cierpienie mog艂o si臋 tam ukoi膰. I po paru jeszcze domach ulica nie mog艂a ju偶 utrzyma膰 nadal decorum miasta, jak ch艂op, kt贸ry wracaj膮c do wsi rodzimej, rozdziewa si臋 po drodze z miejskiej swej elegancji, zamieniaj膮c si臋 powoli, w miar臋 zbli偶ania do wsi, w obdartusa wiejskiego. Przedmiejskie domki ton臋艂y wraz z oknami, zapadni臋te w bujnym i zagmatwanym kwitnieniu ma艂ych ogr贸dk贸w. Zapomniane przez wielki dzie艅, pleni艂y si臋 bujnie i cicho wszelkie ziela, kwiaty i chwasty, rade z tej pauzy, kt贸r膮 prze艣ni膰 mog艂y za marginesem czasu, na rubie偶ach niesko艅czonego dnia. Ogromny s艂onecznik, wyd藕wigni臋ty na pot臋偶nej 艂odydze i chory na elephantiasis, czeka艂 w 偶贸艂tej 偶a艂obie ostatnich, smutnych dni 偶ywota, uginaj膮c si臋 pod przerostem potwornej korpulencji. Ale naiwne przedmiejskie dzwonki i perkalikowe, niewybredne kwiatuszki sta艂y bezradne w swych nakrochmalonych, r贸偶owych i bia艂ych koszulkach, bez zrozumienia dla wielkiej tragedii s艂onecznika. 2 Spl膮tany g膮szcz traw, chwast贸w, zielska i bodiak贸w buzuje w ogniu popo艂udnia. Huczy rojowiskiem much popo艂udniowa drzemka ogrodu. Z艂ote 艣ciernisko krzyczy w s艂o艅cu, jak ruda szara艅cza; w rz臋sistym deszczu ognia wrzeszcz膮 艣wierszcze; str膮ki nasion eksploduj膮 cicho, jak koniki polne. A ku parkanowi ko偶uch traw podnosi si臋 wypuk艂ym garbem-pag贸rem, jak gdyby ogr贸d obr贸ci艂 si臋 we 艣nie na drug膮 stron臋 i grube jego, ch艂opskie bary oddychaj膮 cisz膮 ziemi. Na tych barach ogrodu niechlujna, babska bujno艣膰 sierpnia wyolbrzymia艂a w g艂uche zapadliska ogromnych 艂opuch贸w, rozpanoszy艂a si臋 p艂atami w艂ochatych blach listnych, wybuja艂ymi ozorami mi臋sistej zieleni. Tam te wy艂upiaste pa艂uby 艂opuch贸w wyba艂uszy艂y si臋 jak babska szeroko rozsiad艂e, na wp贸艂 po偶arte przez w艂asne oszala艂e sp贸dnice. Tam sprzedawa艂 ogr贸d za darmo najta艅sze krupy dzikiego bzu, 艣mierdz膮c膮 myd艂em, grub膮 kasz臋 babek, dzik膮 okowit臋 mi臋ty i wszelk膮 najgorsz膮 tandet臋 sierpniow膮. Ale po drugiej stronie parkanu, za tym matecznikiem lata, w kt贸rym rozros艂a si臋 g艂upota zidiocia艂ych chwast贸w, by艂o 艣mietnisko zaros艂o dziko bodiakiem. Nikt nie wiedzia艂, 偶e tam w艂a艣nie odprawia艂 sierpie艅 tego lata swoj膮 wielk膮 poga艅sk膮 orgi臋. Na tym 艣mietnisku, oparte o parkan i zaro艣ni臋te dzikim bzem, sta艂o 艂贸偶ko skretynia艂ej dziewczyny T艂ui. Tak nazywali艣my j膮 wszyscy. Na kupie 艣mieci i odpadk贸w, starych garnk贸w, pantofli, rumowiska i gruzu sta艂o zielono pomalowane 艂贸偶ko, podparte zamiast brakuj膮cej nogi dwiema starymi ceg艂ami. Powietrze nad tym rumowiskiem, zdzicza艂e od 偶aru, ci臋te b艂yskawicami l艣ni膮cych much ko艅skich, rozw艣cieczonych s艂o艅cem, trzeszcza艂o jak od nie widzianych grzechotek, podniecaj膮c do sza艂u. T艂uja siedzi przykucni臋ta w艣r贸d 偶贸艂tej po艣cieli i szmat. Wielka jej g艂owa je偶y si臋 wiechciem czarnych w艂os贸w. Twarz jej jest kurczliwa jak miech harmonii. Co chwila grymas p艂aczu sk艂ada t臋 harmoni臋 w tysi膮c poprzecznych fa艂d, a zdziwienie rozci膮ga j膮 z powrotem, wyg艂adza fa艂dy, ods艂ania szparki drobnych oczu i wilgotne dzi膮s艂a z 偶贸艂tymi z臋bami pod ryjowat膮, mi臋sist膮 warg膮. Mijaj膮 godziny pe艂ne 偶aru i nudy, podczas kt贸rych T艂uja gaworzy p贸艂g艂osem, drzemie, zrz臋dzi z cicha i chrz膮ka. Muchy obsiadaj膮 nieruchom膮 g臋stym rojem. Ale z nag艂a ta ca艂a kupa brudnych ga艂gan贸w, szmat i strz臋p贸w zaczyna porusza膰 si臋, jakby o偶ywiona chrobotem l臋gn膮cych si臋 w niej szczur贸w. Muchy budz膮 si臋 sp艂oszone i podnosz膮 wielkim, hucz膮cym rojem, pe艂nym w艣ciek艂ego bzykania, b艂ysk贸w i migota艅. I podczas gdy ga艂gany zsypuj膮 si臋 na ziemi臋 i rozbiegaj膮 po 艣mietnisku jak sp艂oszone szczury, wygrzebuje si臋 z nich, odwija zwolna j膮dro, wy艂uszcza si臋 rdze艅 艣mietniska: na wp贸艂 naga i ciemna kretynka d藕wiga si臋 powoli i staje, podobna do bo偶ka poga艅skiego, na kr贸tkich dziecinnych n贸偶kach, a z nap臋cznia艂ej nap艂ywem z艂o艣ci szyi, z poczerwienia艂ej, ciemniej膮cej od gniewu twarzy, na kt贸rej jak malowid艂a barbarzy艅skie wykwitaj膮 arabeski nabrzmia艂ych 偶y艂, wyrywa si臋 wrzask zwierz臋cy, wrzask chrapliwy, dobyty ze wszystkich bronchij i piszcza艂ek tej p贸艂zwierz臋cej-p贸艂boskiej piersi. Bodiaki, spalone s艂o艅cem, krzycz膮, 艂opuchy puchn膮 i pyszni膮 si臋 bezwstydnym mi臋sem, chwasty 艣lini膮 si臋 b艂yszcz膮cym jadem, a kretynka, ochryp艂a od krzyku, w konwulsji dzikiej uderza mi臋sistym 艂onem z w艣ciek艂膮 zapalczywo艣ci膮 w pie艅 bzu dzikiego, kt贸ry skrzypi cicho pod natarczywo艣ci膮 tej rozpustnej chuci, zaklinany ca艂ym tym n臋dzarskim ch贸rem do wynaturzonej, poga艅skiej p艂odno艣ci. Matka T艂ui wynajmuje si臋 gospodyniom do szorowania pod艂贸g. Jest to ma艂a, 偶贸艂ta jak szafran kobieta i szafranem zaprawia te偶 pod艂ogi, jod艂owe sto艂y, 艂awy i szlabany, kt贸re w izbach ubogich ludzi zmywa. Raz zaprowadzi艂a mnie Adela do domu tej starej Mary艣ki. By艂a wczesna poranna godzina, weszli艣my do ma艂ej izby niebiesko bielonej, z ubit膮 polep膮 glinian膮 na pod艂odze, na kt贸rej le偶a艂o wczesne s艂o艅ce, jaskrawo偶贸艂te w tej ciszy porannej, odmierzanej przera藕liwym szcz臋kiem ch艂opskiego zegara na 艣cianie. W skrzyni na s艂omie le偶a艂a g艂upia Mary艣ka, blada jak op艂atek i cicha jak r臋kawiczka, z kt贸rej wysun臋艂a si臋 d艂o艅. I jakby korzystaj膮c z jej snu, gada艂a cisza, 偶贸艂ta, jaskrawa, z艂a cisza, monologowa艂a, k艂贸ci艂a si臋, wygadywa艂a g艂o艣no i ordynarnie sw贸j maniacki monolog. Czas Mary艣ki - czas wi臋ziony w jej duszy, wyst膮pi艂 z niej straszliwie rzeczywisty i szed艂 samopas przez izb臋, ha艂a艣liwy, hucz膮cy, piekielny, rosn膮cy w jaskrawym milczeniu poranka z g艂o艣nego m艂yna-zegara, jak z艂a m膮ka, sypka m膮ka, g艂upia m膮ka wariat贸w. 3 W jednym z tych domk贸w, otoczonym sztachetami br膮zowej barwy, ton膮cym w bujnej zieleni ogr贸dka, mieszka艂a ciotka Agata. Wchodz膮c do niej, mijali艣my w ogrodzie kolorowe szklane kule, tkwi膮ce na tyczkach, r贸偶owe, zielone i fioletowe, w kt贸rych zakl臋te by艂y ca艂e 艣wietlane i jasne 艣wiaty, jak te idealne i szcz臋艣liwe obrazy zamkni臋te w niedo艣cig艂ej doskona艂o艣ci baniek mydlanych. W p贸艂ciemnej sieni ze starymi oleodrukami, po偶artymi przez ple艣艅 i o艣lep艂ymi od staro艣ci, odnajdowali艣my znany nam zapach. W tej zaufanej starej woni mie艣ci艂o si臋 w dziwnie prostej syntezie 偶ycie tych ludzi, alembik rasy, gatunek krwi i sekret ich losu, zawarty niedostrzegalnie w codziennym mijaniu ich w艂asnego, odr臋bnego czasu. Stare, m膮dre drzwi, kt贸rych ciemne westchnienia wpuszcza艂y i wypuszcza艂y tych ludzi, milcz膮cy 艣wiadkowie wchodzenia i wychodzenia matki, c贸rek i syn贸w - otworzy艂y si臋 bezg艂o艣nie jak odrzwia szafy i weszli艣my w ich 偶ycie. Siedzieli jakby w cieniu swego losu i nie bronili si臋 - w pierwszych niezr臋cznych gestach wydalinam swoj膮 tajemnic臋. Czy偶 nie byli艣my krwi膮 i losem spokrewnieni z nimi? Pok贸j by艂 ciemny i aksamitny od granatowych obi膰 ze z艂otym deseniem, lecz echo dnia p艂omiennego drga艂o i tutaj jeszcze mosi膮dzem na ramach obraz贸w, na klamkach i listwach z艂otych, cho膰 przepuszczone przez g臋st膮 ziele艅 ogrodu. Spod 艣ciany podnios艂a si臋 ciotka Agata, wielka i bujna, o mi臋sie okr膮g艂ym i bia艂ym, centkowanym rud膮 rdz膮 pieg贸w. Przysiedli艣my si臋 do nich, jakby na brzeg ich losu, zawstydzeni troch臋 t膮 bezbronno艣ci膮, z jak膮 wydali si臋 nam bez zastrze偶e艅, i pili艣my wod臋 z sokiem r贸偶anym, nap贸j przedziwny, w kt贸rym znalaz艂em jakby najg艂臋bsz膮 esencj臋 tej upalnej soboty. Ciotka narzeka艂a. By艂 to zasadniczy ton jej rozm贸w, g艂os tego mi臋sa bia艂ego i p艂odnego, bujaj膮cego ju偶 jakby poza granicami osoby, zaledwie lu藕nie utrzymywanej w skupieniu, w wi臋zach formy indywidualnej, i nawet w tym skupieniu ju偶 zwielokrotnionej, gotowej rozpa艣膰 si臋, rozga艂臋zi膰, rozsypa膰 w rodzin臋. By艂a to p艂odno艣膰 niemal samor贸dcza, kobieco艣膰 pozbawiona hamulc贸w i chorobliwie wybuja艂a. Zdawa艂o si臋, 偶e sam aromat m臋sko艣ci, zapach dymu tytoniowego, dowcip kawalerski m贸g艂 da膰 impuls tej zaognionej kobieco艣ci do rozpustnego dziewor贸dztwa. I w艂a艣ciwie wszystkie jej skargi na m臋偶a, na s艂u偶b臋, jej troski o dzieci by艂y tylko kapryszeniem i d膮saniem si臋 nie zaspokojonej p艂odno艣ci, dalszym ci膮giem tej opryskliwej, gniewnej i p艂aczliwej kokieterii, kt贸r膮 nadaremnie do艣wiadcza艂a m臋偶a. Wuj Marek, ma艂y, zgarbiony, o twarzy wyja艂owionej z p艂ci, siedzia艂 w swym szarym bankructwie, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznej pogardy, w kt贸rym zdawa艂 si臋 wypoczywa膰. W jego szarych oczach tli艂 si臋 daleki 偶ar ogrodu, rozpi臋ty w oknie. Czasem pr贸bowa艂 s艂abym ruchem robi膰 jakie艣 zastrze偶enia, stawia膰 op贸r, ale fala samowystarczalnej kobieco艣ci odrzuca艂a na bok ten gest bez znaczenia, przechodzi艂a triumfalnie mimo niego, zalewa艂a szerokim swym strumieniem s艂abe podrygi m臋sko艣ci. By艂o co艣 tragicznego w tej p艂odno艣ci niechlujnej i nieumiarkowanej, by艂a n臋dza kreatury walcz膮cej na granicy nico艣ci i 艣mierci, by艂 jaki艣 heroizm kobieco艣ci triumfuj膮cej urodzajno艣ci膮 nawet nad kalectwem natury, nad insuficjencj膮 m臋偶czyzny. Ale potomstwo ukazywa艂o racj臋 tej paniki macierzy艅skiej, tego sza艂u rodzenia, kt贸ry wyczerpywa艂 si臋 w p艂odach nieudanych, w efemerycznej generacji fantom贸w bez krwi i twarzy. Wesz艂a 艁ucja, 艣rednia, z g艂ow膮 nazbyt rozkwit艂膮 i dojrza艂膮 na dzieci臋cym i pulchnym ciele o mi臋sie bia艂ym i delikatnym. Poda艂a mi r膮czk臋 lalkowat膮, jakby dopiero p膮czkuj膮c膮, i zakwit艂a od razu ca艂膮 twarz膮, jak piwonia przelewaj膮ca si臋 pe艂ni膮 r贸偶ow膮. Nieszcz臋艣liwa z powodu swych rumie艅c贸w, kt贸re bezwstydnie m贸wi艂y o sekretach menstruacji, przymyka艂a oczy i p艂oni艂a si臋 jeszcze bardziej pod dotkni臋ciem najoboj臋tniejszego pytania, gdy偶 ka偶de zawiera艂o tajn膮 aluzj臋 do jej nadwra偶liwego panie艅stwa. Emil, najstarszy z kuzyn贸w, z jasnoblond w膮sem, z twarz膮, z kt贸rej 偶ycie zmy艂o jakby wszelki wyraz, spacerowa艂 tam i z powrotem po pokoju, z r臋kami w kieszeniach fa艂dzistych spodni. Jego str贸j elegancki i drogocenny nosi艂 pi臋tno egzotycznych kraj贸w, z kt贸rych powr贸ci艂. Jego twarz, zwi臋d艂a i zm臋tnia艂a, zdawa艂a si臋 z dnia na dzie艅 zapomina膰 o sobie, stawa膰 si臋 bia艂膮 pust膮 艣cian膮 z blad膮 sieci膮 偶y艂ek, w kt贸rych jak linie na zatartej mapie pl膮ta艂y si臋 gasn膮ce wspomnienia tego burzliwego i zmarnowanego 偶ycia. By艂 mistrzem sztuk karcianych, pali艂 d艂ugie, szlachetne fajki i pachnia艂 dziwnie zapachem dalekich kraj贸w. Z wzrokiem w臋druj膮cym po dawnych wspomnieniach opowiada艂 dziwne anegdoty, kt贸re w pewnym punkcie urywa艂y si臋 nagle, rozprz臋ga艂y i rozwiewa艂y w nico艣膰. Wodzi艂em za nim t臋sknym wzrokiem, pragn膮c, by zwr贸ci艂 na mnie uwag臋 i wybawi艂 mnie z udr臋ki nud贸w. I w samej rzeczy zdawa艂o mi si臋, 偶e mrugn膮艂 na mnie oczyma, wychodz膮c do drugiego pokoju. Pod膮偶y艂em za nim. Siedzia艂 nisko na ma艂ej kozetce, z kolanami krzy偶uj膮cymi si臋 niemal na wysoko艣ci g艂owy, 艂ysej jak kula bilardowa. Zdawa艂o si臋, 偶e to ubranie samo le偶y, fa艂dziste, zmi臋te, przerzucone przez fotel. Twarz jego by艂a jak tchnienie twarzy - smuga, kt贸r膮 nieznany przechodzie艅 zostawi艂 w powietrzu. Trzyma艂 w bladych, emaliowanych b艂臋kitnie d艂oniach portfel, w kt贸rym co艣 ogl膮da艂. Z mg艂y twarzy wy艂oni艂o si臋 z trudem wypuk艂e bielmo bladego oka, wabi膮c mnie figlarnym mruganiem. Czu艂em do艅 nieprzepart膮 sympati臋. Wzi膮艂 mnie mi臋dzy kolana i tasuj膮c przed mymi oczyma wprawnymi d艂o艅mi fotografie, pokazywa艂 wizerunki nagich kobiet i ch艂opc贸w w dziwnych pozycjach. Sta艂em oparty o niego bokiem i patrzy艂em na te delikatne cia艂a ludzkie dalekimi, niewidz膮cymi oczyma, gdy fluid niejasnego wzburzenia, kt贸rym nagle zm臋tnia艂o powietrze, doszed艂 do mnie i zbieg艂 mi臋 dreszczem niepokoju, fal膮 nag艂ego zrozumienia. Ale tymczasem ta mgie艂ka u艣miechu, kt贸ra si臋 zarysowa艂a pod mi臋kkim i pi臋knym jego w膮sem, zawi膮zek po偶膮dania, kt贸ry napi膮艂 si臋 na jego skroniach pulsuj膮c膮 偶y艂膮, nat臋偶enie trzymaj膮ce przez chwil臋 jego rysy w skupieniu - upad艂y z powrotem w nico艣膰 i twarz odesz艂a w nieobecno艣膰, zapomnia艂a o sobie, rozwia艂a si臋, NAWIEDZENIE 1 Ju偶 w贸wczas miasto nasze popada艂o coraz bardziej w chroniczn膮 szaro艣膰 zmierzchu, porasta艂o na kraw臋dziach liszajem cienia, puszyst膮 ple艣ni膮 i mchem koloru 偶elaza. Ledwo rozpowity z brunatnych dym贸w i mgie艂 poranka - przechyla艂 si臋 dzie艅 od razu w niskie bursztynowe popo艂udnie, stawa艂 si臋 przez chwil臋 przezroczysty i z艂oty jak ciemne piwo, a偶eby potem zej艣膰 pod wielokrotnie rozcz艂onkowane, fantastyczne sklepienia kolorowych i rozleg艂ych nocy. Mieszkali艣my w rynku, w jednym z tych ciemnych dom贸w o pustych i 艣lepych fasadach, kt贸re tak trudno od siebie odr贸偶ni膰. Daje to pow贸d do ci膮g艂ych omy艂ek. Gdy偶 wszed艂szy raz w niew艂a艣ciw膮 sie艅 na niew艂a艣ciwe schody, dostawa艂o si臋 zazwyczaj w prawdziwy labirynt obcych mieszka艅, gank贸w, niespodzianych wyj艣膰 na obce podw贸rza i zapomina艂o si臋 o pocz膮tkowym celu wyprawy, a偶eby po wielu dniach, wracaj膮c z manowc贸w dziwnych i spl膮tanych przyg贸d, o jakim艣 szarym 艣wicie przypomnie膰 sobie w艣r贸d wyrzut贸w sumienia dom rodzinny. Pe艂ne wielkich szaf, g艂臋bokich kanap, bladych luster i tandetnych palm sztucznych mieszkanie nasze coraz bardziej popada艂o w stan zaniedbania wskutek opiesza艂o艣ci matki, przesiaduj膮cej w sklepie, i niedbalstwa smuk艂onogiej Adeli, kt贸ra nie nadzorowana przez nikogo, sp臋dza艂a dnie przed lustrami na rozwlek艂ej toalecie, zostawiaj膮c wsz臋dzie 艣lady w postaci wyczesanych w艂os贸w, grzebieni, porzuconych pantofelk贸w i gorset贸w. Mieszkanie to nie posiada艂o okre艣lonej liczby pokoj贸w, gdy偶 nie pami臋tano, ile z nich wynaj臋te by艂o obcym lokatorom. Nieraz otwierano przypadkiem kt贸r膮艣 z tych izb zapomnianych i znajdowano j膮 pust膮; lokator dawno si臋 wyprowadzi艂, a w nietkni臋tych od miesi臋cy szufladach dokonywano niespodzianych odkry膰. W dolnych pokojach mieszkali subiekci i nieraz w nocy budzi艂y nas ich j臋ki, wydawane pod wp艂ywem zmory sennej. W zimie by艂a jeszcze na dworze g艂ucha noc, gdy ojciec schodzi艂 do tych zimnych i ciemnych pokoj贸w, p艂osz膮c przed sob膮 艣wiec膮 stada cieni, ulatuj膮cych bokami po pod艂odze i 艣cianach; szed艂 budzi膰 ci臋偶ko chrapi膮cych z twardego jak kamie艅 snu. W 艣wietle pozostawionej przeze艅 艣wiecy wywijali si臋 leniwie z brudnej po艣cieli, wystawiali, siadaj膮c na 艂贸偶kach, bose i brzydkie nogi i z skarpetk膮 w r臋ce oddawali si臋 jeszcze przez chwil臋 rozkoszy ziewania - ziewania przeci膮gni臋tego a偶 do lubie偶no艣ci, do bolesnego skurczu podniebienia, jak przy t臋gich wymiotach. W k膮tach siedzia艂y nieruchomo wielkie karakony, wyogromnione w艂asnym cieniem, kt贸rym obarcza艂a ka偶dego p艂on膮ca 艣wieca i kt贸ry nie od艂膮cza艂 si臋 od nich i w贸wczas, gdy kt贸ry艣 z tych p艂askich, bezg艂owych kad艂ub贸w z nag艂a zaczyna艂 biec niesamowitym, paj臋czym biegiem. W tym czasie ojciec m贸j zacz膮艂 zapada膰 na zdrowiu. Bywa艂o ju偶 w pierwszych tygodniach tej wczesnej zimy, 偶e sp臋dza艂 dnie ca艂e w 艂贸偶ku, otoczony flaszkami, pigu艂kami i ksi臋gami handlowymi, kt贸re mu przynoszono z kontuaru. Gorzki zapach choroby osiada艂 na dnie pokoju, kt贸rego tapety g臋stwia艂y ciemniejszym splotem arabesek. Wieczorami, gdy matka przychodzi艂a ze sklepu, bywa艂 podniecony i sk艂onny do sprzeczek, zarzuca艂 jej niedok艂adno艣ci w prowadzeniu rachunk贸w, dostawa艂 wypiek贸w i zapala艂 si臋 do niepoczytalno艣ci. Pami臋tam, i偶 raz, obudziwszy si臋 ze snu p贸藕no w nocy, ujrza艂em go, jak w koszuli i boso biega艂 tam i z powrotem po sk贸rzanej kanapie, dokumentuj膮c w ten spos贸b sw膮 irytacj臋 przed bezradn膮 matk膮. W inne dni bywa艂 spokojny i skupiony i pogr膮偶a艂 si臋 zupe艂nie w swych ksi臋gach, zab艂膮kany g艂臋boko w labiryntach zawi艂ych oblicze艅. Widz臋 go w 艣wietle kopc膮cej lampy, przykucni臋tego w艣r贸d poduszek, pod wielkim rze藕bionym nadg艂owiem 艂贸偶ka, z ogromnym cieniem od g艂owy na 艣cianie, kiwaj膮cego si臋 w bezg艂o艣nej medytacji. Chwilami wynurza艂 g艂ow臋 z tych rachunk贸w, jakby dla zaczerpni臋cia tchu, otwiera艂 usta, mlaska艂 z niesmakiem j臋zykiem, kt贸ry by艂 suchy i gorzki, i rozgl膮da艂 si臋 bezradnie, jakby czego艣 szukaj膮c. W贸wczas bywa艂o, 偶e zbiega艂 po cichu z 艂贸偶ka w k膮t pokoju, pod 艣cian臋, na kt贸rej wisia艂 zaufany instrument. By艂 to rodzaj klepsydry wodnej albo wielkiej fioli szklanej, podzielonej na uncje i nape艂nionej ciemnym fluidem. M贸j ojciec 艂膮czy艂 si臋 z tym instrumentem d艂ug膮 kiszk膮 gumow膮, jakby kr臋t膮, bolesn膮 p臋powin膮, i tak po艂膮czony z 偶a艂osnym przyrz膮dem - nieruchomia艂 w skupieniu, a oczy jego ciemnia艂y, za艣 na twarz przyblad艂膮 wyst臋powa艂 wyraz cierpienia czy jakiej艣 wyst臋pnej rozkoszy. Potem zn贸w przychodzi艂y dni cichej skupionej pracy, przeplatanej samotnymi monologami. Gdy tak siedzia艂 w 艣wietle lampy sto艂owej, w艣r贸d poduszek wielkiego 艂o偶a, a pok贸j ogromnia艂 g贸r膮 w cieniu umbry, kt贸ry go 艂膮czy艂 z wielkim 偶ywio艂em nocy miejskiej za oknem - czu艂, nie patrz膮c, 偶e przestrze艅 obrasta go pulsuj膮c膮 g臋stwin膮 tapet, pe艂n膮 szept贸w, syk贸w i seplenie艅. S艂ysza艂, nie patrz膮c, t臋 zmow臋 pe艂n膮 porozumiewawczych mrugni臋膰 perskich oczu, rozwijaj膮cych si臋 w艣r贸d kwiat贸w ma艂偶owin usznych, kt贸re s艂ucha艂y, i ciemnych ust, kt贸re si臋 u艣miecha艂y. W贸wczas pogr膮偶a艂 si臋 pozornie jeszcze bardziej w prac臋, liczy艂 i sumowa艂, boj膮c si臋 zdradzi膰 ten gniew, kt贸ry w nim wzbiera艂, i walcz膮c z pokus膮, 偶eby z nag艂ym krzykiem nie rzuci膰 si臋 na o艣lep za siebie i nie pochwyci膰 pe艂nych gar艣ci tych k臋dzierzawych arabesek, tych p臋k贸w oczu i uszu, kt贸re noc wyroi艂a ze siebie i kt贸re ros艂y i zwielokrotnia艂y si臋, wymajaczaj膮c coraz nowe p臋dy i odnogi z macierzystego p臋pka ciemno艣ci. I uspokaja艂 si臋 dopiero, gdy z odp艂ywem nocy tapety wi臋d艂y, zwija艂y si臋, gubi艂y li艣cie i kwiaty i przerzedza艂y si臋 jesiennie, przepuszczaj膮c dalekie 艣witanie. Wtedy w艣r贸d 艣wiergotu tapetowych ptak贸w, w 偶贸艂tym zimowym 艣wicie zasypia艂 na par臋 godzin g臋stym, czarnym snem. Od dni, od tygodni, gdy zdawa艂 si臋 by膰 pogr膮偶onym w zawi艂ych konto-korrentach - my艣l jego zapuszcza艂a si臋 tajnie w labirynty w艂asnych wn臋trzno艣ci. Wstrzymywa艂 oddech i nas艂uchiwa艂. I gdy wzrok jego wraca艂 zbiela艂y i m臋tny z tamtych g艂臋bin, uspokaja艂 go u艣miechem. Nie wierzy艂 jeszcze i odrzuca艂 jak absurd te uroszczenia, te propozycje, kt贸re na艅 napiera艂y. Za dnia by艂y to jakby rozumowania i perswazje, d艂ugie, monotonne rozwa偶ania prowadzone p贸艂g艂osem i pe艂ne humorystycznych interiudi贸w, filuternych przekomarza艅. Ale noc膮 podnosi艂y si臋 te g艂osy nami臋tniej. 呕膮danie wraca艂o coraz wyra藕niej i donios艂ej i s艂yszeli艣my, jak rozmawia艂 z Bogiem, prosz膮c si臋 jak gdyby i wzbraniaj膮c przed czym艣, co natarczywie 偶膮da艂o i domaga艂o si臋. A偶 pewnej nocy podni贸s艂 si臋 ten g艂os gro藕nie i nieodparcie, 偶膮daj膮c, aby mu da艂 艣wiadectwo usty i wn臋trzno艣ciami swymi. I us艂yszeli艣my, jak duch we艅 wst膮pi艂, jak podnosi si臋 z 艂贸偶ka, d艂ugi i rosn膮cy gniewem proroczym, d艂awi膮c si臋 ha艂a艣liwymi s艂owy, kt贸re wyrzuca艂 jak mitralieza. S艂yszeli艣my 艂omot walki i j臋k ojca, j臋k tytana ze z艂amanym biodrem, kt贸ry jeszcze ur膮ga. Nie widzia艂em nigdy prorok贸w Starego Testamentu, ale na widok tego m臋偶a, kt贸rego gniew bo偶y obali艂, rozkraczonego szeroko na ogromnym porcelanowym urynale, zakrytego wichrem ramion, chmur膮 rozpaczliwych 艂ama艅c贸w, nad kt贸rymi wy偶ej jeszcze unosi艂 si臋 g艂os jego, obcy i twardy - zrozumia艂em gniew bo偶y 艣wi臋tych m臋偶贸w. By艂 to dialog gro藕ny jak mowa piorun贸w. 艁ama艅ce rak jego rozrywa艂y niebo na sztuki, a w szczelinach ukazywa艂a si臋 twarz Jehowy, wzd臋ta gniewem i pluj膮ca przekle艅stwa. Nie patrz膮c widzia艂em go, gro藕nego Demiurga, jak le偶膮c na ciemno艣ciach jak na Synaju, wspar艂szy pot臋偶ne d艂onie na karniszu firanek, przyk艂ada艂 ogromn膮 twarz do g贸rnych szyb okna, na kt贸rych p艂aszczy艂 si臋 potwornie mi臋sisty nos jego. S艂ysza艂em jego g艂os w przerwach proroczej tyrady mego ojca, s艂ysza艂em te pot臋偶ne warkni臋cia wzd臋tych warg, od kt贸rych szyby brz臋cza艂y, mieszaj膮ce si臋 z wybuchami zakl臋膰, lament贸w, gr贸藕b mego ojca. Czasami g艂osy przycicha艂y i z偶yma艂y si臋 z cicha jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybucha艂y wielkim zgie艂kliwym ha艂asem, burz膮 zmieszanych szloch贸w i przekle艅stw. Z nag艂a otworzy艂o si臋 okno ciemnym ziewni臋ciem i p艂achta ciemno艣ci wion臋艂a przez pok贸j. W 艣wietle b艂yskawicy ujrza艂em ojca mego w rozwianej bieli藕nie, jak ze straszliwym przekle艅stwem wylewa艂 pot臋偶nym chlustem w okno zawarto艣膰 nocnika w noc szumi膮c膮 jak muszla. 2 M贸j ojciec powoli zanika艂, wi膮d艂 w oczach. Przykucni臋ty pod wielkimi poduszkami, dziko nastroszony k臋pami siwych w艂os贸w, rozmawia艂 z sob膮 p贸艂g艂osem, pogr膮偶ony ca艂y w jakie艣 zawi艂e wewn臋trzne afery. Zdawa膰 si臋 mog艂o, 偶e osobowo艣膰 jego rozpad艂a si臋 na wiele pok艂贸conych i rozbie偶nych ja藕ni, gdy偶 k艂贸ci艂 si臋 ze sob膮 g艂o艣no, pertraktowa艂 usilnie i nami臋tnie, przekonywa艂 i prosi艂, to znowu zdawa艂 si臋 przewodniczy膰 zgromadzeniu wielu interesant贸w, kt贸rych usi艂owa艂 z ca艂ym nak艂adem 偶arliwo艣ci i swady pogodzi膰. Ale za ka偶dym razem te ha艂a艣liwe zebrania, pe艂ne gor膮cych temperament贸w, rozpryskiwa艂y si臋 przy ko艅cu, w艣r贸d kl膮tw, z艂orzecze艅 i obelg. Potem przyszed艂 okres jakiego艣 uciszenia, ukojenia wewn臋trznego, b艂ogiej pogody ducha. Znowu wielkie folianty roz艂o偶one by艂y na 艂贸偶ku, na stole, na pod艂odze i jaki艣 benedykty艅ski spok贸j pracy zalega艂 w 艣wietle lampy nad bia艂膮 po艣ciel膮 艂贸偶ka, nad pochylon膮 siw膮 g艂ow膮 mego ojca. Ale gdy matka p贸藕nym wieczorem wraca艂a ze sklepu, ojciec o偶ywia艂 si臋, przywo艂ywa艂 j膮 do siebie i z dum膮 pokazywa艂 jej 艣wietne, kolorowe odbijanki, kt贸rymi skrz臋tnie wylepi艂 stronice ksi臋gi g艂贸wnej. Zauwa偶yli艣my w贸wczas wszyscy, 偶e ojciec zacz膮艂 z dnia na dzie艅 male膰 jak orzech, kt贸ry zsycha si臋 wewn膮trz 艂upiny. Zanikowi temu nie towarzyszy艂 bynajmniej upadek si艂. Przeciwnie, stan jego zdrowia, humor, ruchliwo艣膰 zdawa艂y si臋 poprawia膰. Cz臋sto 艣mia艂 si臋 teraz g艂o艣no i szczebiotliwie, zanosi艂 si臋 wprost od 艣miechu, albo te偶 puka艂 w 艂贸偶ko i odpowiada艂 sobie 鈥瀙rosz臋鈥 w r贸偶nych tonacjach, ca艂ymi godzinami. Od czasu do czasu z艂azi艂 z 艂贸偶ka, wspina艂 si臋 na szaf臋 i przykucni臋ty pod sufitem porz膮dkowa艂 co艣 w starych gratach, pe艂nych rdzy i kurzu. Niekiedy ustawia艂 sobie dwa krzes艂a naprzeciw siebie i wspieraj膮c si臋 r臋kami o por臋cze, buja艂 si臋 nogami wstecz i naprz贸d, szukaj膮c rozpromienionymi oczyma w naszych twarzach wyraz贸w podziwu i zach臋ty. Z Bogiem, zdaje si臋, pogodzi艂 si臋 zupe艂nie. Niekiedy w nocy ukazywa艂a si臋 twarz brodatego Demiurga w oknie sypialni, oblana ciemn膮 purpur膮 bengalskiego 艣wiat艂a, i patrzy艂a przez chwil臋 dobrotliwie na u艣pionego g艂臋boko, kt贸rego 艣piewne chrapanie zdawa艂o si臋 w臋drowa膰 daleko po nieznanych obszarach 艣wiat贸w sennych. Podczas d艂ugich, p贸艂ciemnych popo艂udni tej p贸藕nej zimy ojciec m贸j zapada艂 od czasu do czasu na ca艂e godziny w g臋sto zastawione gratami zakamarki, szukaj膮c czego艣 zawzi臋cie. I nieraz bywa艂o podczas obiadu, gdy zasiadali艣my wszyscy do sto艂u, brak艂o ojca. W贸wczas matka musia艂a d艂ugo wo艂a膰 鈥濲akubie!鈥 i stuka膰 艂y偶k膮 w st贸艂, zanim wylaz艂 z jakiej艣 szafy, oblepiony szmatami paj臋czyny i kurzu, z wzrokiem nieprzytomnym i pogr膮偶onym w zawi艂ych, a jemu tylko wiadomych sprawach, kt贸re go zaprz膮ta艂y. Czasem wdrapywa艂 si臋 na karnisz i przybiera艂 nieruchom膮 poz臋 symetrycznie do wielkiego wypchanego s臋pa, kt贸ry po drugiej stronie okna zawieszony by艂 na 艣cianie. W tej nieruchomej, przykucni臋tej pozie, z wzrokiem zamglonym i z min膮 chytrze u艣miechni臋t膮 trwa艂 godzinami, a偶eby z nag艂a przy czyim艣 wej艣ciu zatrzepota膰 r臋koma jak skrzyd艂ami i zapia膰 jak kogut. Przestali艣my zwraca膰 uwag臋 na te dziwactwa, w kt贸re si臋 z dnia na dzie艅 g艂臋biej wpl膮tywa艂. Wyzbyty jakby zupe艂nie cielesnych potrzeb, nie przyjmuj膮c tygodniami pokarmu, pogr膮偶a艂 si臋 z dniem ka偶dym g艂臋biej w zawi艂e i dziwaczne afery, dla kt贸rych nie mieli艣my zrozumienia. Niedosi臋g艂y dla naszych perswazji i pr贸艣b, odpowiada艂 urywkami swego wewn臋trznego monologu, kt贸rego przebiegu nic z zewn膮trz zm膮ci膰 nie mog艂o. Wiecznie zaaferowany, chorobliwie o偶ywiony, z wypiekami na suchych policzkach nie zauwa偶a艂 nas i przeocza艂. Przywykli艣my do jego nieszkodliwej obecno艣ci, do jego cichego gaworzenia, do tego dziecinnego, w sobie zatopionego 艣wiegotu, kt贸rego trele przebiega艂y niejako na marginesie naszego czasu. Wtedy ju偶 znika艂 niekiedy na wiele dni, podziewa艂 si臋 gdzie艣 w zapad艂ych zakamarkach mieszkania i nie mo偶na go by艂o znale藕膰. Stopniowo te znikni臋cia przesta艂y sprawia膰 na nas wra偶enie, przywykli艣my do nich i kiedy po wielu dniach zn贸w si臋 pojawia艂, o par臋 cali mniejszy i chudszy, nie zatrzymywa艂o to na d艂u偶ej naszej uwagi. Przestali艣my po prostu bra膰 go w rachub臋, tak bardzo oddali艂 si臋 od wszystkiego, co ludzkie i co rzeczywiste. W臋ze艂 po w臋藕le odlu藕nia艂 si臋 od nas, punkt po punkcie gubi艂 zwi膮zki 艂膮cz膮ce go ze wsp贸lnot膮 ludzk膮. To, co jeszcze z niego pozosta艂o, to troch臋 cielesnej pow艂oki i ta gar艣膰 bezsensownych dziwactw - mog艂y znikn膮膰 pewnego dnia, tak samo nie zauwa偶one jak szara kupka 艣mieci, gromadz膮ca si臋 w k膮cie, kt贸r膮 Adela co dzie艅 wynosi艂a na 艣mietnik. PTAKI Nadesz艂y 偶贸艂te, pe艂ne nudy dni zimowe. Zrudzia艂膮 ziemi臋 pokrywa艂 dziurawy, przetarty, za kr贸tki obrus 艣niegu. Na wiele dach贸w nie starczy艂o go i sta艂y czarne lub rdzawe, gontowe strzechy i arki kryj膮ce w sobie zakopcone przestrzenie strych贸w - czarne, zw臋glone katedry, naje偶one 偶ebrami krokwi, p艂atwi i bant贸w - ciemne p艂uca wichr贸w zimowych. Ka偶dy 艣wit odkrywa艂 nowe kominy i dymniki, wyros艂e w nocy, wyd臋te przez wicher nocny, czarne piszcza艂ki organ贸w diabelskich. Kominiarze nie mogli op臋dzi膰 si臋 od wron, kt贸re na kszta艂t 偶ywych czarnych li艣ci obsiada艂y wieczorem ga艂臋zie drzew pod ko艣cio艂em, odrywa艂y si臋 zn贸w, trzepoc膮c, by wreszcie przylgn膮膰, ka偶da do w艂a艣ciwego miejsca na w艂a艣ciwej ga艂臋zi, a o 艣wicie ulatywa艂y wielkimi stadami - tumany sadzy, p艂atki kopciu, faluj膮ce i fantastyczne, plami膮c migotliwym krakaniem m臋tno偶贸艂te smugi 艣witu. Dni stwardnia艂y od zimna i nudy, jak zesz艂oroczne bochenki chleba. Napoczynano je t臋pymi no偶ami, bez apetytu, z leniw膮 senno艣ci膮. Ojciec nie wychodzi艂 ju偶 z domu. Pali艂 w piecach, studiowa艂 nigdy niezg艂臋bion膮 istot臋 ognia, wyczuwa艂 s艂ony, metaliczny posmak i w臋dzony zapach zimowych p艂omieni, ch艂odn膮 pieszczot臋 salamander, li偶膮cych b艂yszcz膮c膮 sadz臋 w gardzieli komina. Z zami艂owaniem wykonywa艂 w owych dniach wszystkie reparatury w g贸rnych regionach pokoju. O ka偶dej porze dnia mo偶na go by艂o widzie膰, jak - przykucni臋ty na szczycie drabiny - majstrowa艂 co艣 przy suficie, przy kamiszach wysokich okien, przy kulach i 艂a艅cuchach lamp wisz膮cych. Zwyczajem malarzy pos艂ugiwa艂 si臋 drabin膮 jak ogromnymi szczud艂ami i czu艂 si臋 dobrze w tej ptasiej perspektywie, w pobli偶u malowanego nieba, arabesek i ptak贸w sufitu. Od spraw praktycznego 偶ycia oddala艂 si臋 coraz bardziej. Gdy matka, pe艂na troski i zmartwienia z powodu jego stanu, stara艂a si臋 go wci膮gn膮膰 w rozmow臋 o interesach, o p艂atno艣ciach najbli偶szego 鈥瀠ltimo鈥, s艂ucha艂 jej z roztargnieniem, pe艂en niepokoju, z drgawkami w nieobecnej twarzy. I bywa艂o, 偶e przerywa艂 jej nagle zaklinaj膮cym gestem r臋ki, a偶eby pobiec w k膮t pokoju, przylgn膮膰 uchem do szpary w pod艂odze i z podniesionymi palcami wskazuj膮cymi obu r膮k, wyra偶aj膮cymi najwy偶sz膮 wa偶no艣膰 badania - nas艂uchiwa膰. Nie rozumieli艣my w贸wczas jeszcze smutnego t艂a tych ekstrawagancji, op艂akanego kompleksu, kt贸ry dojrzewa艂 w g艂臋bi. Matka nie mia艂a na艅 偶adnego wp艂ywu, natomiast wielk膮 czci膮 i uwag膮 darzy艂 Adel臋. Sprz膮tanie pokoju by艂o dla艅 wielk膮 i wa偶n膮 ceremoni膮, kt贸rej nie zaniedbywa艂 nigdy by膰 艣wiadkiem, 艣ledz膮c z mieszanin膮 strachu i rozkosznego dreszczu wszystkie manipulacje Adeli. Wszystkim jej czynno艣ciom przypisywa艂 g艂臋bsze, symboliczne znaczenie. Gdy dziewczyna m艂odymi i 艣mia艂ymi ruchami posuwa艂a szczotk臋 na d艂ugim dr膮偶ku po pod艂odze, by艂o to niemal ponad jego si艂y. Z oczu jego la艂y si臋 w贸wczas 艂zy, twarz zanosi艂a si臋 od cichego 艣miechu, a cia艂em wstrz膮sa艂 rozkoszny spazm orgazmu. Jego wra偶liwo艣膰 na 艂askotki dochodzi艂a do szale艅stwa. Wystarczy艂o, by Adela skierowa艂a do艅 palec ruchem oznaczaj膮cym 艂askotanie, a ju偶 w dzikim pop艂ochu ucieka艂 przez wszystkie pokoje, zatrzaskuj膮c za sob膮 drzwi, by wreszcie w ostatnim pa艣膰 brzuchem na 艂贸偶ko i wi膰 si臋 w konwulsjach 艣miechu pod wp艂ywem samego obrazu wewn臋trznego, kt贸remu nie m贸g艂 si臋 oprze膰. Dzi臋ki temu mia艂a Adela nad ojcem w艂adz臋 niemal nieograniczon膮. W tym to czasie zauwa偶yli艣my u ojca po raz pierwszy nami臋tne zainteresowanie dla zwierz膮t. By艂a to pocz膮tkowo nami臋tno艣膰 my艣liwego i artysty zarazem, by艂a mo偶e tak偶e g艂臋bsza, zoologiczna sympatia kreatury dla pokrewnych, a tak odmiennych form 偶ycia, eksperymentowanie w nie wypr贸bowanych rejestrach bytu. Dopiero w p贸藕niejszej fazie wzi臋艂a sprawa ten niesamowity, zapl膮tany, g艂臋boko grzeszny i przeciwny naturze obr贸t, kt贸rego lepiej nie wywleka膰 na 艣wiat艂o dzienne. Zacz臋艂o si臋 to od wyl臋gania jaj ptasich. Z wielkim nak艂adem trudu i pieni臋dzy sprowadza艂 ojciec z Hamburga, z Holandii, z afryka艅skich stacji zoologicznych zap艂odnione jaja ptasie, kt贸re dawa艂 do wyl臋gania ogromnym kurom belgijskim. By艂 to proceder nader zajmuj膮cy i dla mnie - to wykluwanie si臋 piskl膮t, prawdziwych dziwotwor贸w w kszta艂cie i ubarwieniu. Nie podobna by艂o dopatrzy膰 si臋 w tych monstrach o ogromnych, fantastycznych dziobach, kt贸re natychmiast po urodzeniu rozdziera艂y si臋 szeroko, sycz膮c 偶ar艂ocznie czelu艣ciami gard艂a, w tych jaszczurach o w膮t艂ym, nagim ciele garbus贸w - przysz艂ych pawi, ba偶ant贸w, g艂uszc贸w i kondor贸w. Umieszczony w koszykach, w wacie, smoczy ten pomiot podnosi艂 na cienkich szyjach 艣lepe, bielmem zarosle g艂owy, kwacz膮c bezg艂o艣nie z niemych gardzieli. M贸j ojciec chodzi艂 wzd艂u偶 p贸艂ek w zielonym fartuchu, jak ogrodnik wzd艂u偶 inspekt贸w z kaktusami, i wywabia艂 z nico艣ci te p臋cherze 艣lepe, pulsuj膮ce 偶yciem, te niedo艂臋偶ne brzuchy, przyjmuj膮ce 艣wiat zewn臋trzny tylko w formie jedzenia, te naro艣le 偶ycia, pn膮ce si臋 omackiem ku 艣wiat艂u. W par臋 tygodni p贸藕niej, gdy te 艣lepe p膮czki 偶ycia p臋k艂y do 艣wiat艂a, nape艂ni艂y si臋 pokoje kolorowym pogwarem, migotliwym 艣wiergotem swych nowych mieszka艅c贸w. Obsiada艂y one karnisze firanek, gzymsy szaf, gnie藕dzi艂y si臋 w g臋stwinie cynowych ga艂臋zi i arabesek wieloramiennych lamp wisz膮cych. Gdy ojciec studiowa艂 wielkie ornitologiczne kompendia i wertowa艂 kolorowe tablice, zdawa艂y si臋 ulatywa膰 z nich te pierzaste fantazmaty i nape艂nia膰 pok贸j kolorowym trzepotem, p艂atami purpury, strz臋pami szafiru, grynszpanu i srebra. Podczas karmienia tworzy艂y one na pod艂odze barwn膮, faluj膮c膮 grz膮dk臋, dywan 偶ywy, kt贸ry za czyim艣 niebacznym wej艣ciem rozpada艂 si臋, rozlatywa艂 w ruchome kwiaty, trzepoc膮ce w powietrzu, aby w ko艅cu rozmie艣ci膰 si臋 w g贸rnych regionach pokoju. W pami臋ci pozosta艂 mi szczeg贸lnie jeden kondor, ogromny ptak o szyi nagiej, twarzy pomarszczonej i wybuja艂ej naro艣lami. By艂 to chudy asceta, lama buddyjski, pe艂en niewzruszonej godno艣ci w ca艂ym zachowaniu, kieruj膮cy si臋 偶elaznym ceremonia艂em swego wielkiego rodu. Gdy siedzia艂 naprzeciw ojca, nieruchomy w swej monumentalnej pozycji odwiecznych b贸stw egipskich, z okiem zawleczonym bia艂awym bielmem, kt贸re zasuwa艂 z boku na 藕renice, a偶eby zamkn膮膰 si臋 zupe艂nie w kontemplacji swej dostojnej samotno艣ci - wydawa艂 si臋 ze swym kamiennym profilem starszym bratem mego ojca. Ta sama materia cia艂a, 艣ci臋gien i pomarszczonej twardej sk贸ry, ta sama twarz wysch艂a i ko艣cista, te same zrogowacia艂e, g艂臋bokie oczodo艂y. Nawet r臋ce, silne w w臋z艂ach, d艂ugie, chude d艂onie ojca, z wypuk艂ymi paznokciami, mia艂y sw贸j analogon w szponach kondora. Nie mog艂em si臋 oprze膰 wra偶eniu, widz膮c go tak u艣pionego, 偶e mam przed sob膮 mumi臋 - wysch艂膮 i dlatego pomniejszon膮 mumi臋 mego ojca. S膮dz臋, 偶e i uwagi matki nie usz艂o to przedziwne podobie艅stwo, chocia偶 nigdy nie poruszali艣my tego tematu. Charakterystyczne jest, 偶e kondor u偶ywa艂 wsp贸lnego z moim ojcem naczynia nocnego. Nie poprzestaj膮c na wyl臋ganiu coraz nowych egzemplarzy, ojciec m贸j urz膮dza艂 na strychu wesela ptasie, wysy艂a艂 swat贸w, uwi膮zywa艂 w lukach i dziurach strychu pon臋tne, st臋sknione narzeczone i osi膮gn膮艂 w samej rzeczy to, 偶e dach naszego domu, ogromny, dwuspadowy dach gontowy, sta艂 si臋 prawdziw膮 gospod膮 ptasi膮, ark膮 Noego, do kt贸rej zlatywa艂y si臋 wszelkiego rodzaju skrzydlacze z dalekich stron. Nawet d艂ugo po zlikwidowaniu ptasiego gospodarstwa utrzymywa艂a si臋 w 艣wiecie ptasim ta tradycja naszego domu i w okresie wiosennych w臋dr贸wek spada艂y nieraz na nasz dach ca艂e chmary 偶urawi, pelikan贸w, pawi i wszelkiego ptactwa. Impreza ta wzi臋艂a jednak niebawem - po kr贸tkiej 艣wietno艣ci - smutny obr贸t. Wkr贸tce okaza艂a si臋 bowiem konieczna translokacja ojca do dw贸ch pokoj贸w na poddaszu, kt贸re s艂u偶y艂y za rupieciarnie. Stamt膮d dochodzi艂 ju偶 o wczesnym 艣wicie zmieszany klangor g艂os贸w ptasich. Drewniane pud艂a pokoj贸w na strychu, wspomagane rezonansem przestrzeni dachowej, d藕wi臋cza艂y ca艂e od szumu, trzepotu, piania, tokowania i gulgotu. Tak stracili艣my ojca z widoku na przeci膮g kilku tygodni. Rzadko tylko schodzi艂 do mieszkania i wtedy mogli艣my zauwa偶y膰, 偶e zmniejszy艂 si臋 jakoby, schud艂 i skurczy艂. Niekiedy przez zapomnienie zrywa艂 si臋 z krzes艂a przy stole i trzepi膮c r臋koma jak skrzyd艂ami, wydawa艂 pianie przeci膮g艂e, a oczy zachodzi艂y mu mg艂膮 bielma. Potem, zawstydzony, 艣mia艂 si臋 razem z nami i stara艂 si臋 ten incydent obr贸ci膰 w 偶art. Pewnego razu w okresie generalnych porz膮dk贸w zjawi艂a si臋 niespodzianie Adela w pa艅stwie ptasim ojca. Stan膮wszy we drzwiach, za艂ama艂a r臋ce nad fetorem, kt贸ry si臋 unosi艂 w powietrzu, oraz nad kupami ka艂u, zalegaj膮cego pod艂ogi, sto艂y i meble. Szybko zdecydowana otworzy艂a okno, po czym przy pomocy d艂ugiej szczotki wprawi艂a ca艂膮 mas臋 ptasi膮 w wirowanie. Wzbi艂 si臋 piekielny tuman pi贸r, skrzyde艂 i krzyku, w kt贸rym Adela, podobna do szalej膮cej Menady, zakrytej m艂y艅cem swego tyrsu, ta艅czy艂a taniec zniszczenia. Razem z ptasi膮 gromad膮 ojciec m贸j, trzepi膮c r臋koma, w przera偶eniu pr贸bowa艂 wznie艣膰 si臋 w powietrze. Zwolna przerzedza艂 si臋 tuman skrzydlaty, a偶 w ko艅cu na pobojowisku zosta艂a sama Adela, wyczerpana, dysz膮ca, oraz m贸j ojciec z min膮 zafrasowan膮 i zawstydzon膮, got贸w do przyj臋cia ka偶dej kapitulacji. W chwil臋 p贸藕niej schodzi艂 m贸j ojciec ze schod贸w swojego dominium - cz艂owiek z艂amany, kr贸l-banita, kt贸ry straci艂 tron i kr贸lowanie. MANEKINY Ta ptasia impreza mego ojca by艂a ostatnim wybuchem kolorowo艣ci, ostatnim i 艣wietnym kontrmarszem fantazji, kt贸ry ten niepoprawny improwizator, ten fechtmistrz wyobra藕ni poprowadzi艂 na sza艅ce i okopy ja艂owej i pustej zimy. Dzi艣 dopiero rozumiem samotne bohaterstwo, z jakim sam jeden wyda艂 on wojn臋 bezbrze偶nemu 偶ywio艂owi nudy dr臋twi膮cej miasto. Pozbawiony wszelkiego poparcia, bez uznania z naszej strony broni艂 ten m膮偶 przedziwny straconej sprawy poezji. By艂 on cudownym m艂ynem, w kt贸rego leje sypa艂y si臋 otr臋by pustych godzin, a偶eby w jego trybach zakwitn膮膰 wszystkimi kolorami i zapachami korzeni Wschodu. Ale przywykli do 艣wietnego kuglarstwa tego metafizycznego prestidigitatora, byli艣my sk艂onni zapoznawa膰 warto艣膰 jego suwerennej magii, kt贸ra nas ratowa艂a od letargu pustych dni i nocy. Adeli nie spotka艂 偶aden wyrzut za jej bezmy艣lny i t臋py wandalizm. Przeciwnie, czuli艣my jakie艣 niskie zadowolenie, haniebn膮 satysfakcj臋 z ukr贸cenia tych wybuja艂o艣ci, kt贸rych kosztowali艣my 艂akomie do syta, a偶eby potem uchyli膰 si臋 perfidnie od odpowiedzialno艣ci za nie. A mo偶e by艂 w tej zdradzie i tajny pok艂on w stron臋 zwyci臋skiej Adeli, kt贸rej przypisywali艣my niejasno jak膮艣 misje i pos艂annictwo si艂 wy偶szego rz臋du. Zdradzony przez wszystkich, wycofa艂 si臋 ojciec bez walki z miejsc swej niedawnej chwa艂y. Bez skrzy偶owania szpad odda艂 w r臋ce wroga domen臋 swej by艂ej 艣wietno艣ci. Dobrowolny banita usun膮艂 si臋 do pustego pokoju na ko艅cu sieni i osza艅cowa艂 si臋 tam samotno艣ci膮. Zapomnieli艣my o nim. Obieg艂a nas znowu ze wszech stron 偶a艂obna szaro艣膰 miasta, zakwitaj膮c w oknach ciemnym liszajem 艣wit贸w, paso偶ytniczym grzybem zmierzch贸w, rozrastaj膮cym si臋 w puszyste futro d艂ugich nocy zimowych. Tapety pokoj贸w, rozlu藕nione b艂ogo za tamtych dni i otwarte dla kolorowych lot贸w owej skrzydlatej czeredy, zamkn臋艂y si臋 zn贸w w sobie, zg臋stnia艂y pl膮cz膮c si臋 w monotonii gorzkich monolog贸w. Lampy poczernia艂y i zwi臋d艂y jak stare osty i bodiaki. Wisia艂y teraz osowia艂e i zgry藕liwe, dzwoni膮c cicho kryszta艂kami szkie艂ek, gdy kto艣 przeprawia艂 si臋 omackiem przez zmierzch pokoju. Na pr贸偶no wetkn臋艂a Adela we wszystkie ramiona tych lamp kolorowe 艣wiece, nieudolny surogat, blade wspomnienie 艣wietnych iluminacji, kt贸rymi kwit艂y niedawno wisz膮ce ich ogrody. Ach! gdzie by艂o to 艣wiegotliwe p膮czkowanie, to owocowanie po艣pieszne i fantastyczne w bukietach tych lamp, z kt贸rych jak z p臋kaj膮cych czarodziejskich tort贸w ulatywa艂y skrzydlate fantazmaty, rozbijaj膮ce powietrze na talie kart magicznych, rozsypuj膮c je w kolorowe oklaski, sypi膮ce si臋 g臋stymi 艂uskami lazuru, pawiej, papuziej zieleni, metalicznych po艂ysk贸w, rysuj膮c w powietrzu linie i arabeski, migotliwe 艣lady lot贸w i ko艂owa艅, rozwijaj膮c kolorowe wachlarze trzepot贸w, utrzymuj膮ce si臋 d艂ugo po przelocie w bogatej i b艂yskotliwej atmosferze, Jeszcze teraz kry艂y si臋 w g艂臋bi zszarza艂ej aury echa i mo偶liwo艣ci barwnych rozb艂ysk贸w, lecz nikt nie nawierca艂 fletem, nie do艣wiadcza艂 艣widrem zm臋tnia艂ych s艂oj贸w powietrznych. Tygodnie te sta艂y pod znakiem dziwnej senno艣ci. 艁贸偶ka ca艂y dzie艅 nie za艣cielone, zawalone po艣ciel膮 zmi臋t膮 i wytarzan膮 od ci臋偶kich sn贸w, sta艂y jak g艂臋bokie 艂odzie gotowe do odp艂ywu w mokre i zawi艂e labirynty jakiej艣 czarnej, bezgwiezdnej Wenecji. O g艂uchym 艣wicie Adela przynosi艂a nam kaw臋. Ubierali艣my si臋 leniwie w zimnych pokojach, przy 艣wietle 艣wiecy odbitej wielokrotnie w czar-nych szybach okien. Poranki te by艂y pe艂ne bez艂adnego krz膮tania si臋, rozwlek艂ego szukania w r贸偶nych szufladach i szafach. Po ca艂ym mieszkaniu s艂ycha膰 by艂o k艂apanie pantofelk贸w Adeli. Subiekci zapalali latarnie, brali z r膮k matki wielkie klucze sklepowe i wychodzili w g臋st膮, wiruj膮c膮 ciemno艣膰. Matka nie mog艂a doj艣膰 do 艂adu z toalet膮. 艢wiece dogasa艂y w lichtarzu. Adela przepada艂a gdzie艣 w odleg艂ych pokojach lub na strychu, gdzie rozwiesza艂a bielizn臋. Nie mo偶na jej si臋 by艂o dowo艂a膰. M艂ody jeszcze, m臋tny i brudny ogie艅 w piecu liza艂 zimne, b艂yszcz膮ce naro艣le sadzy w gardzieli komina. 艢wieca gas艂a, pok贸j pogr膮偶a艂 si臋 w ciemno艣ci. Z g艂owami na obrusie sto艂u, w艣r贸d resztek 艣niadania zasypiali艣my na wp贸艂 ubrani. Le偶膮c twarzami na futrzanym brzuchu ciemno艣ci, odp艂ywali艣my na jego falistym oddechu w bezgwiezdn膮 nico艣膰. Budzi艂o nas g艂o艣ne sprz膮tanie Adeli. Matka nie mog艂a upora膰 si臋 z toalet膮. Nim sko艅czy艂a czesanie, subiekci wracali na obiad. Mrok na rynku przybiera艂 kolor z艂otawego dymu. Przez chwil臋 z tych dymnych miod贸w, z tych m臋tnych bursztyn贸w mog艂y si臋 rozpowi膰 kolory najpi臋kniejszego popo艂udnia. Ale szcz臋艣liwy moment mija艂, amalgamat 艣witu przekwita艂, wezbrany ferment dnia, ju偶 niemal do艣cig艂y, opada艂 z powrotem w bezsiln膮 szaro艣膰. Zasiadali艣my do sto艂u, subiekci zacierali czerwone z zimna r臋ce i nagle proza ich rozm贸w sprowadza艂a od razu pe艂ny dzie艅, szary i pusty wtorek, dzie艅 bez tradycji i bez twarzy. Ale gdy pojawia艂 si臋 na stole p贸艂misek z ryb膮 w szklistej galarecie, dwie du偶e ryby le偶膮ce bok przy boku, g艂ow膮 do ogona jak figura zodiakalna, odpoznawali艣my w nich herb owego dnia, emblemat kalendarzowy bezimiennego wtorku, i rozbierali艣my go pospiesznie mi臋dzy siebie, pe艂ni ulgi, 偶e dzie艅 odzyska艂 w nim sw膮 fizjonomi臋. Subiekci spo偶ywali go z namaszczeniem, z powag膮 kalendarzowej ceremonii. Zapach pieprzu rozchodzi艂 si臋 po pokoju. A gdy wytarli bu艂k膮 ostatek galarety ze swych talerzy, rozwa偶aj膮c w my艣li heraldyk臋 nast臋pnych dni tygodnia, i na p贸艂misku zostawa艂y tylko g艂owy z wygotowanymi oczyma - czuli艣my wszyscy, 偶e dzie艅 zosta艂 wsp贸lnymi si艂ami pokonany i 偶e reszta nie wchodzi艂a ju偶 w rachub臋. W samej rzeczy z reszt膮 t膮, wydan膮 na jej 艂ask臋, Adela nie robi艂a sobie d艂ugich ceregieli. W艣r贸d brz臋ku garnk贸w i chlust贸w zimnej wody likwidowa艂a z energi膮 tych par臋 godzin do zmierzchu, kt贸re matka przesypia艂a na otomanie. Tymczasem w jadalni przygotowywano ju偶 sceneri臋 wieczoru. Polda i Paulina, dziewcz臋ta do szycia, rozgospodarowywa艂y si臋 w niej z rekwizytami swego fachu. Na ich ramionach wniesiona wchodzi艂a do pokoju milcz膮ca, nieruchoma pani, dama z k艂ak贸w i p艂贸tna, z czarn膮 drewnian膮 ga艂k膮 zamiast g艂owy. Ale ustawiona w k膮cie, mi臋dzy drzwiami a piecem, ta cicha dama stawa艂a si臋 pani膮 sytuacji. Ze swego k膮ta, stoj膮c nieruchomo, nadzorowa艂a w milczeniu prac臋 dziewcz膮t. Pe艂na krytycyzmu i nie艂aski przyjmowa艂a ich starania i umizgi, z jakimi przykl臋ka艂y przed ni膮, przymierzaj膮c fragmenty sukni, znaczone bia艂膮 fastryg膮. Obs艂ugiwa艂y z uwag膮 i cierpliwo艣ci膮 milcz膮cy idol, kt贸rego nic zadowoli膰 nie mog艂o. Ten moloch by艂 nieub艂agany, jak tylko kobiece molochy by膰 potrafi膮, i odsy艂a艂 je wci膮偶 na nowo do pracy, a one, wrzecionowate i smuk艂e, podobne do szpuli drewnianych, z kt贸rych odwija艂y si臋 nici, i tak ruchliwe jak one, manipulowa艂y zgrabnymi ruchami nad t膮 kup膮 jedwabiu i sukna, wcina艂y si臋 szcz臋kaj膮cymi no偶ycami w jej kolorow膮 mas臋, furkota艂y maszyn膮, depc膮c peda艂 lakierkow膮, tani膮 n贸偶k膮, a dooko艂a nich ros艂a kupa odpadk贸w, r贸偶nokolorowych strz臋p贸w i szmatek, jak wyplute 艂uski i plewy dooko艂a dw贸ch wybrednych i marnotrawnych papug. Krzywe szcz臋ki no偶yc otwiera艂y si臋 ze skrzypieniem, jak dzioby tych kolorowych ptak贸w. Dziewcz臋ta depta艂y nieuwa偶nie po barwnych obrzynkach, brodz膮c nie艣wiadomie niby w 艣mietniku mo偶liwego jakiego艣 karnawa艂u, w rupieciami jakiej艣 wielkiej nieurzeczywistnionej maskarady. Otrzepywa艂y si臋 ze szmatek z nerwowym 艣miechem, 艂askota艂y oczyma zwierciad艂a. Ich dusze, szybkie czarodziejstwo ich r膮k by艂o nie w nudnych sukniach, kt贸re zostawa艂y na stole, ale w tych setkach odstrzygni臋膰, w tych wi贸rach lekkomy艣lnych i p艂ochych, kt贸rymi zasypa膰 mog艂y cale miasto, jak kolorow膮 fantastyczn膮 艣nie偶yc膮. Nagle by艂o im gor膮co i otwiera艂y okno, a偶eby w niecierpliwo艣ci swej samotni, w g艂odzie obcych twarzy, przynajmniej bezimienn膮 twarz zobaczy膰, do okna przyci艣ni臋t膮. Wachlowa艂y rozpalone swe policzki przed wzbieraj膮c膮 firankami noc膮 zimow膮 - ods艂ania艂y p艂on膮ce dekolty, pe艂ne nienawi艣ci do siebie i rywalizacji, gotowe stan膮膰 do walki o tego pierrota, kt贸rego by ciemny powiew nocy przywia艂 na okno. Ach! jak ma艂o wymaga艂y one od rzeczywisto艣ci. Mia艂y wszystko w sobie, mia艂y nadmiar wszystkiego w sobie. Ach! by艂by im wystarczy艂 pierrot wypchany trocinami, jedno-dwa s艂owa, na kt贸re od dawna czeka艂y, by m贸c wpa艣膰 w sw膮 rol臋 dawno przygotowan膮, z dawna t艂ocz膮c膮 si臋 na usta, pe艂n膮 s艂odkiej i strasznej goryczy, ponosz膮c膮 dziko, jak stronice romansu po艂ykane noc膮 wraz ze 艂zami ronionymi na wypieki lic. Podczas jednej ze swych w臋dr贸wek wieczornych po mieszkaniu, przedsi臋branych pod nieobecno艣膰 Adeli, natkn膮艂 si臋 m贸j ojciec na ten cichy seans wieczorny. Przez chwil臋 sta艂 w ciemnych drzwiach przyleg艂ego pokoju, z lamp膮 w r臋ku, oczarowany scen膮 pe艂n膮 gor膮czki i wypiek贸w, t膮 idyll膮 z pudru, kolorowej bibu艂ki i atropiny, kt贸rej jako t艂o pe艂ne znaczenia pod艂o偶ona by艂a noc zimowa, oddychaj膮ca w艣r贸d wzd臋tych firanek okna. Nak艂adaj膮c okulary, zbli偶y艂 si臋 w paru krokach i obszed艂 dooko艂a dziewcz臋ta, o艣wiecaj膮c je podniesion膮 w r臋ku lamp膮. Przeci膮g z otwartych drzwi podni贸s艂 firanki u okna, panienki dawa艂y si臋 ogl膮da膰, kr臋c膮c si臋 w biodrach, pol艣niewaj膮c emali膮 oczu, lakiem skrzypi膮cych pantofelk贸w, sprz膮czkami podwi膮zek pod wzd臋t膮 od wiatru sukienk膮; szmatki j臋艂y umyka膰 po pod艂odze, jak szczury, ku uchylonym drzwiom ciemnego pokoju, a ojciec m贸j przygl膮da艂 si臋 uwa偶nie prychaj膮cym os贸bkom, szepc膮c p贸艂g艂osem: - Genus avium... je艣li si臋 nie myl臋, scansores albo pistacci... w najwy偶szym stopniu godne uwagi. Przypadkowe to spotkanie sta艂o si臋 pocz膮tkiem ca艂ej serii seans贸w, podczas kt贸rych ojciec m贸j zdo艂a艂 rych艂o oczarowa膰 obie panienki urokiem swej przedziwnej osobisto艣ci. Odp艂acaj膮c si臋 za pe艂n膮 galanterii i dowcipu konwersacj臋, kt贸r膮 zape艂nia艂 im pustk臋 wieczor贸w - dziewcz臋ta pozwala艂y zapalonemu badaczowi studiowa膰 struktur臋 swych szczup艂ych i tandetnych cia艂ek. Dzia艂o si臋 to w toku konwersacji, z powag膮 i wytworno艣ci膮, kt贸ra najryzykowniejszym punktom tych bada艅 odbiera艂a dwuznaczny ich poz贸r. Odsuwaj膮c po艅czoszk臋 z kolana Pauliny i studiuj膮c rozmi艂owanymi oczyma zwi臋z艂膮 i szlachetn膮 konstrukcj臋 przegubu, ojciec m贸j m贸wi艂: - Jak偶e pe艂na uroku i jak szcz臋艣liwa jest forma bytu, kt贸r膮 panie obra艂y. Jak偶e pi臋kna i prosta jest teza, kt贸r膮 dano wam swym 偶yciem ujawni膰. Lecz za to z jakim mistrzostwem, z jak膮 finezj膮 wywi膮zuj膮 si臋 panie z tego zadania. Gdybym odrzucaj膮c respekt przed Stw贸rc膮, chcia艂 si臋 zabawi膰 w krytyk臋 stworzenia, wo艂a艂bym: - mniej tre艣ci, wi臋cej formy! Ach, jakby ul偶y艂 艣wiatu ten ubytek tre艣ci. Wi臋cej skromno艣ci w zamierzeniach, wi臋cej wstrzemi臋藕liwo艣ci w pretensjach - panowie demiurdzy - a 艣wiat by艂by doskonalszy! - wo艂a艂 m贸j ojciec akurat w momencie, gdy d艂o艅 jego wy艂uskiwa艂a bia艂膮 艂ydk臋 Pauliny z uwi臋zi po艅czoszki. W tej chwili Adela stan臋艂a w otwartych drzwiach jadalni, nios膮c tac臋 z podwieczorkiem. By艂o to pierwsze spotkanie dwu tych wrogich pot臋g od czasu wielkiej rozprawy. My wszyscy, kt贸rzy asystowali艣my przy tym spotkaniu, prze偶yli艣my chwil臋 wielkiej trwogi. By艂o nam nadwyraz przykro by膰 艣wiadkami nowego upokorzenia i tak ju偶 ci臋偶ko do艣wiadczonego m臋偶a. M贸j ojciec powsta艂 z kl臋czek bardzo zmieszany, fal膮 po fali zabarwia艂a si臋 jego twarz coraz ciemniej nap艂ywem wstydu. Ale Adela znalaz艂a si臋 niespodzianie na wysoko艣ci sytuacji. Podesz艂a z u艣miechem do ojca i da艂a mu prztyczka w nos. Na to has艂o Polda i Paulina klasn臋艂y rado-艣nie w d艂onie, zatupota艂y n贸偶kami i uwiesiwszy si臋 z obu stron u ramion ojca, obta艅czy艂y z nim st贸艂 dooko艂a. W ten spos贸b, dzi臋ki dobremu sercu dziewcz膮t, rozwia艂 si臋 zarodek przykrego konfliktu w og贸lnej weso艂o艣ci. Oto jest pocz膮tek wielce ciekawych i dziwnych prelekcji, kt贸re m贸j ojciec, natchniony urokiem tego ma艂ego i niewinnego audytorium, odbywa艂 w nast臋pnych tygodniach owej wczesnej zimy. Jest godne uwagi, jak w zetkni臋ciu z niezwyk艂ym tym cz艂owiekiem rzeczy wszystkie cofa艂y si臋 niejako do korzenia swego bytu, odbudowywa艂y swe zjawisko a偶 do metafizycznego j膮dra, wraca艂y niejako do pierwotnej idei, a偶eby w tym punkcie sprzeniewierzy膰 si臋 jej i przechyli膰 w te w膮tpliwe, ryzykowne i dwuznaczne regiony, kt贸re nazwiemy tu kr贸tko regionami wielkiej herezji. Nasz herezjarcha szed艂 w艣r贸d rzeczy jak magnetyzer, zara偶aj膮c je i uwodz膮c swym niebezpiecznym czarem. Czy mam nazwa膰 i Paulin臋 jego ofiar膮? Sta艂a si臋 ona w owych dniach jego uczennic膮, adeptk膮 jego teoryj, modelem jego eksperyment贸w. Tutaj postaram si臋 wy艂o偶y膰 z nale偶yt膮 ostro偶no艣ci膮, i unikaj膮c zgorszenia, t臋 nader kacersk膮 doktryn臋, kt贸ra op臋ta艂a w贸wczas na d艂ugie miesi膮ce mego ojca i opanowa艂a wszystkie jego poczynania. TRAKTAT O MANEKINACH ALBO WT脫RA KSI臉GA RODZAJU Demiurgos - m贸wi艂 m贸j ojciec - nie posiad艂 monopolu na tworzenie - tworzenie jest przywilejem wszystkich duch贸w. Materii dana jest niesko艅czona p艂odno艣膰, niewyczerpana moc 偶yciowa i zarazem uwodna si艂a pokusy, kt贸ra nas n臋ci do formowania. W g艂臋bi materii kszta艂tuj膮 si臋 niewyra藕ne u艣miechy, zawi膮zuj膮 si臋 napi臋cia, zg臋szczaj膮 si臋 pr贸by kszta艂t贸w. Ca艂a materia faluje od niesko艅czonych mo偶liwo艣ci, kt贸re przez ni膮 przechodz膮 md艂ymi dreszczami. Czekaj膮c na o偶ywcze tchnienie ducha, przelewa si臋 ona w sobie bez ko艅ca, kusi tysi膮cem s艂odkich okr膮glizn i mi臋kko艣ci, kt贸re z siebie w 艣lepych rojeniach wymajacza. Pozbawiona w艂asnej inicjatywy, lubie偶nie podatna, po kobiecemu plastyczna, uleg艂a wobec wszystkich impuls贸w - stanowi ona teren wyj臋ty spod prawa, otwarty dla wszelkiego rodzaju szarlatanerii i dyletantyzm贸w, domen臋 wszelkich nadu偶y膰 i w膮tpliwych manipulacji demiurgicznych. Materia jest najbierniejsz膮 i najbezbronniejsz膮 istot膮 w kosmosie. Ka偶dy mo偶e j膮 ugniata膰, formowa膰, ka偶demu jest pos艂uszna. Wszystkie organizacje materii s膮 nietrwa艂e i lu藕ne, 艂atwe do uwstecznienia i rozwi膮zania. Nie ma 偶adnego z艂a w redukcji 偶ycia do form innych i nowych. Zab贸jstwo nie jest grzechem. Jest ono nieraz koniecznym gwa艂tem wobec opornych i skostnia艂ych form bytu, kt贸re przesta艂y by膰 zajmuj膮ce. W interesie ciekawego i wa偶nego eksperymentu mo偶e ono nawet stanowi膰 zas艂ug臋. Tu jest punkt wyj艣cia dla nowej apologii sadyzmu. M贸j ojciec by艂 niewyczerpany w gloryfikacji tego przedziwnego elementu, jakim by艂a materia. - Nie ma materii martwej - naucza艂 - martwota jest jedynie pozorem, za kt贸rym ukrywaj膮 si臋 nieznane formy 偶ycia. Skala tych form jest niesko艅czona, a odcienie i niuanse niewyczerpane. Demiurgos by艂 w posiadaniu wa偶nych i ciekawych recept tw贸rczych. Dzi臋ki nim stworzy艂 on mnogo艣膰 rodzaj贸w, odnawiaj膮cych si臋 w艂asn膮 si艂膮. Nie wiadomo, czy recepty te kiedykolwiek zostan膮 zrekonstruowane. Ale jest to niepotrzebne, gdy偶 je艣liby nawet te klasyczne metody kreacji okaza艂y si臋 raz na zawsze niedost臋pne, pozostaj膮 pewne metody illegalne, ca艂y bezmiar metod heretyckich i wyst臋pnych. W miar臋 jak ojciec od tych og贸lnych zasad kosmogonii zbli偶a艂 si臋 do terenu swych cia艣niejszych zainteresowa艅, g艂os jego zni偶a艂 si臋 do wnikliwego szeptu, wyk艂ad stawa艂 si臋 coraz trudniejszy i zawilszy, a wyniki, do kt贸rych dochodzi艂, gubi艂y si臋 w coraz bardziej w膮tpliwych i ryzykownych regionach. Gestykulacja jego nabiera艂a ezoterycznej solenno艣ci. Przymyka艂 jedno oko, przyk艂ada艂 dwa palce do czo艂a, chytro艣膰 jego spojrzenia stawa艂a si臋 wprost niesamowita. Wwierca艂 si臋 t膮 chytro艣ci膮 w swe interlokutorki, gwa艂ci艂 cynizmem tego spojrzenia najwstydliwsze, najintymniejsze w nich rezerwy i dosi臋ga艂 wymykaj膮ce si臋 w najg艂臋bszym zakamarku, przypiera艂 do 艣ciany i 艂askota艂, drapa艂 ironicznym palcem, p贸ki nie do艂askota艂 si臋 b艂ysku zrozumienia i 艣miechu, 艣miechu przyznania i porozumienia si臋, kt贸rym w ko艅cu musia艂o si臋 kapitulowa膰. Dziewcz臋ta siedzia艂y nieruchomo, lampa kopci艂a, sukno pod ig艂膮 maszyny dawno si臋 zsun臋艂o, a maszyna stukota艂a pusto, st臋bnuj膮c czarne, bezgwiezdne sukno, odwijaj膮ce si臋 z postawu nocy zimowej za oknem. - Zbyt d艂ugo 偶yli艣my pod terrorem niedo艣cig艂ej doskona艂o艣ci Demiurga - m贸wi艂 m贸j ojciec - zbyt d艂ugo doskona艂o艣膰 jego tworu parali偶owa艂a nasz膮 w艂asn膮 tw贸rczo艣膰. Nie chcemy z nim konkurowa膰. Nie mamy ambicji mu dor贸wna膰. Chcemy by膰 tw贸rcami we w艂asnej, ni偶szej sferze, pragniemy dla siebie tw贸rczo艣ci, pragniemy rozkoszy tw贸rczej, pragniemy - jednym s艂owem - demiurgii. - Nie wiem, w czyim imieniu proklamowa艂 m贸j ojciec te postulaty, jaka zbiorowo艣膰, jaka korporacja, sekta czy zakon, nadawa艂a sw膮 solidarno艣ci膮 patos jego s艂owom. Co do nas, to byli艣my dalecy od wszelkich zakus贸w dem艂urgicznych. Lecz ojciec m贸j rozwin膮艂 tymczasem program tej wt贸rej demiurgii, obraz tej drugiej generacji stworze艅, kt贸ra stan膮膰 mia艂a w otwartej opozycji do panuj膮cej epoki. - Nie zale偶y nam - m贸wi艂 on - na tworach o d艂ugim oddechu, na istotach na dalek膮 met臋. Nasze kreatury nie b臋d膮 bohaterami romans贸w w wielu tomach. Ich role b臋d膮 kr贸tkie, lapidarne, ich charaktery - bez dalszych plan贸w. Cz臋sto dla jednego gestu, dla jednego s艂owa podejmiemy si臋 trudu powo艂ania ich do 偶ycia na t臋 jedn膮 chwil臋. Przyznajemy otwarcie: nie b臋dziemy k艂adli nacisku na trwa艂o艣膰 ani solidno艣膰 wykonania, twory nasze b臋d膮 jak gdyby prowizoryczne, na jeden raz zrobione. Je艣li b臋d膮 to ludzie, to damy im na przyk艂ad tylko jedn膮 stron臋 twarzy, jedn膮 r臋k臋, jedn膮 nog臋, t臋 mianowicie, kt贸ra im b臋dzie w ich roli potrzebna. By艂oby pedanteri膮 troszczy膰 si臋 o ich drug膮, nie wchodz膮c膮 w gr臋 nog臋. Z ty艂u mog膮 by膰 po prostu zaszyte p艂贸tnem lub pobielone. Nasz膮 ambicj臋 pok艂ada膰 b臋dziemy w tej dumnej dewizie: dla ka偶dego gestu inny aktor. Do obs艂ugi ka偶dego s艂owa, ka偶dego czynu powo艂amy do 偶ycia innego cz艂owieka. Taki jest nasz smak, to b臋dzie 艣wiat wed艂ug naszego gustu. Demiurgos kocha艂 si臋 w wytrawnych, doskona艂ych i skomplikowanych materia艂ach, my dajemy pierwsze艅stwo tandecie. Po prostu porywa nas, zachwyca tanio艣膰, lichota, tandetno艣膰 materia艂u. Czy rozumiecie - pyta艂 m贸j ojciec - g艂臋boki sens tej s艂abo艣ci, tej pasji do pstrej bibu艂ki, do papier m芒 ch茅 , do lakowej farby, do k艂ak贸w i trociny? To jest - m贸wi艂 z bolesnym u艣miechem - nasza mi艂o艣膰 do materii jako takiej, do jej puszysto艣ci i porowato艣ci, do jej jedynej, mistycznej konsystencji. Demiurgos, ten wielki mistrz i artysta, czyni j膮 niewidzialn膮, ka偶e jej znikn膮膰 pod gr膮 偶ycia. My, przeciwnie, kochamy jej zgrzyt, jej oporno艣膰, jej pa艂ubiast膮 niezgrabno艣膰. Lubimy pod ka偶dym gestem, pod ka偶dym ruchem widzie膰 jej oci臋偶a艂y wysi艂ek, jej bezw艂ad, jej s艂odk膮 nied藕wiedziowato艣膰. Dziewcz臋ta siedzia艂y nieruchomo z szklanymi oczyma. Twarze ich by艂y wyci膮gni臋te i zg艂upia艂e zas艂uchaniem, policzki podmalowane wypiekami, trudno by艂o w tej chwili oceni膰, czy nale偶膮 do pierwszej, czy do drugiej generacji stworzenia. - S艂owem - konkludowa艂 m贸j ojciec - chcemy stworzy膰 po raz wt贸ry cz艂owieka, na obraz i podobie艅stwo manekinu. Tu musimy dla wierno艣ci sprawozdawczej opisa膰 pewien drobny i b艂ahy incydent, kt贸ry zaszed艂 w tym punkcie prelekcji i do kt贸rego nie przywi膮zujemy 偶adnej wagi. Incydent ten, ca艂kowicie niezrozumia艂y i bezsensowny w tym danym szeregu zdarze艅, da si臋 chyba wyt艂umaczy膰 jako pewnego rodzaju automatyzm szcz膮tkowy, bez antecedens贸w i bez ci膮g艂o艣ci, jako pewnego rodzaju z艂o艣liwo艣膰 obiektu, przeniesiona w dziedzin臋 psychiczn膮. Radzimy czytelnikowi zignorowa膰 go z r贸wn膮 lekkomy艣lno艣ci膮, jak my to czynimy. Oto jego przebieg: W chwili gdy m贸j ojciec wymawia艂 s艂owo 鈥瀖anekin鈥, Adela spojrza艂a na zegarek na bransoletce, po czym porozumia艂a si臋 spojrzeniem z Pold膮. Teraz wysun臋艂a si臋 wraz z krzes艂em o pi臋d藕 naprz贸d, podnios艂a brzeg sukni, wystawi艂a powoli stop臋, opi臋t膮 w czarny jedwab, i wypr臋偶y艂a j膮 jak pyszczek w臋偶a. Tak siedzia艂a przez ca艂y czas tej sceny, ca艂kiem sztywno, z wielkimi, trzepocz膮cymi oczyma, pog艂臋bionymi lazurem atropiny, z Pold膮 i Paulina po obu bokach. Wszystkie trzy patrzy艂y rozszerzonymi oczami na ojca. M贸j ojciec chrz膮kn膮艂, zamilk艂, pochyli艂 si臋 i sta艂 si臋 nagle bardzo czerwony. W jednej chwili lineatura jego twarzy, dopiero co tak rozwichrzona i pe艂na wibracji, zamkn臋艂a si臋 na spokornia艂ych rysach. On - herezjarcha natchniony, ledwo wypuszczony z wichru uniesienia - z艂o偶y艂 si臋 nagle w sobie, zapad艂 i zwin膮艂. A mo偶e wymieniono go na innego. Ten inny siedzia艂 sztywny, bardzo czerwony, ze spuszczonymi oczyma. Panna Polda podesz艂a i pochyli艂a si臋 nad nim. Klepi膮c go lekko po plecach, m贸wi艂a tonem 艂agodnej zach臋ty: - Jakub b臋dzie rozs膮dny, Jakub pos艂ucha, Jakub nie b臋dzie uparty. No, prosz臋... Jakub, Jakub... Wypi臋ty pantofelek Adeli dr偶a艂 lekko i b艂yszcza艂 jak j臋zyczek w臋偶a. M贸j ojciec podni贸s艂 si臋 powoli ze spuszczonymi oczyma, post膮pi艂 krok naprz贸d, jak automat, i osun膮艂 si臋 na kolana. Lampa sycza艂a w ciszy, w g臋stwinie tapet bieg艂y tam i z powrotem wymowne spojrzenia, lecia艂y szepty jadowitych j臋zyk贸w, gzygzaki my艣li... TRAKTAT O MANEKINACH Ci膮g dalszy Nast臋pnego wieczora ojciec podj膮艂 z odnowion膮 swad膮 ciemny i zawi艂y sw贸j temat. Lineatura jego zmarszczek rozwija艂a si臋 i zawija艂a z wyrafinowan膮 chytro艣ci膮. W ka偶dej spirali ukryty by艂 pocisk ironii. Ale czasami inspiracja rozszerza艂a kr臋gi jego zmarszczek, kt贸re ros艂y jak膮艣 ogromn膮 wiruj膮c膮 groz膮, uchodz膮c w milcz膮cych wolutach w g艂膮b nocy zimowej. - Figury panopticum, moje panie - zacz膮艂 on - kalwaryjskie parodie manekin贸w, ale nawet w tej postaci strze偶cie si臋 lekko je traktowa膰. Materia nie zna 偶art贸w. Jest ona zawsze pe艂na tragicznej powagi. Kto o艣miela si臋 my艣le膰, 偶e mo偶na igra膰 z materi膮, 偶e kszta艂towa膰 j膮 mo偶na dla 偶artu, 偶e 偶art nie wrasta w ni膮, nie w偶era si臋 natychmiast jak los, jak przeznaczenie? Czy przeczuwacie b贸l, cierpienie g艂uche, nie wyzwolone, zakute w materi臋 cierpienie tej pa艂uby, kt贸ra nie wie, czemu ni膮 jest, czemu musi trwa膰 w tej gwa艂tem narzuconej formie, b臋d膮cej parodi膮? Czy pojmujecie pot臋g臋 wyrazu, formy, pozoru, tyra艅sk膮 samowol臋, z jak膮 rzuca si臋 on na bezbronn膮 k艂od臋 i opanowuje, jak w艂asna, tyra艅ska, panosz膮ca si臋 dusza? Nadajecie jakiej艣 g艂owie z k艂ak贸w i p艂贸tna wyraz gniewu i pozostawiacie j膮 z tym gniewem, z t膮 konwulsj膮, z tym napi臋ciem raz na zawsze, zamkni臋t膮 ze 艣lep膮 z艂o艣ci膮, dla kt贸rej nie ma odp艂ywu. T艂um 艣mieje si臋 z tej parodii. P艂aczcie, moje panie, nad losem w艂asnym, widz膮c n臋dz臋 materii wi臋zionej, gn臋bionej materii, kt贸ra nie wie, kim jest i po co jest, dok膮d prowadzi ten gest, kt贸ry jej raz na zawsze nadano. T艂um 艣mieje si臋. Czy rozumiecie straszny sadyzm, upajaj膮ce, demiurgiczne okrucie艅stwo tego 艣miechu? Bo przecie偶 p艂aka膰 nam, moje panie, trzeba nad losem w艂asnym na widok tej n臋dzy materii, gwa艂conej materii, na kt贸rej dopuszczono si臋 strasznego bezprawia. St膮d p艂ynie, moje panie, straszny smutek wszystkich b艂aze艅skich golem贸w, wszystkich pa艂ub, zadumanych tragicznie nad 艣miesznym swym grymasem. Oto jest anarchista Luccheni, morderca cesarzowej El偶biety, oto Draga, demoniczna i nieszcz臋艣liwa kr贸lowa Serbii, oto genialny m艂odzieniec, nadzieja i duma rodu, kt贸rego zgubi艂 nieszcz臋sny na艂贸g onanii. O, ironio tych nazw, tych pozor贸w! Czy jest w tej pa艂ubie naprawd臋 co艣 z kr贸lowej Dragi, jej sobowt贸r, najdalszy bodaj cie艅 jej istoty? To podobie艅stwo, ten poz贸r, ta nazwa uspokaja nas i nie pozwala nam pyta膰, kim jest dla siebie samego ten tw贸r nieszcz臋艣liwy. A jednak to musi by膰 kto艣, moje panie, kto艣 anonimowy, kto艣 gro藕ny, kto艣 nieszcz臋艣liwy, kto艣, co nie s艂ysza艂 nigdy w swym g艂uchym 偶yciu o kr贸lowej Dradze... Czy s艂yszeli艣cie po nocach straszne wycie tych pa艂ub woskowych, zamkni臋tych w budach jarmarcznych, 偶a艂osny ch贸r tych kad艂ub贸w z drzewa i porcelany, wal膮cych pi臋艣ciami w 艣ciany swych wi臋zie艅? W twarzy mego ojca, rozwichrzonej groz膮 spraw, kt贸re wywo艂a艂 z ciemno艣ci, utworzy艂 si臋 wir zmarszczek, lej rosn膮cy w g艂膮b, na kt贸rego dnie gorza艂o gro藕ne oko prorocze. Broda jego zje偶y艂a si臋 dziwnie, wiechcie i p臋dzle w艂os贸w, strzelaj膮ce z brodawek, z pieprz贸w, z dziurek od nosa, nastroszy艂y si臋 na swych korzonkach. Tak sta艂 dr臋twy, z gorej膮cymi oczyma, dr偶膮c od wewn臋trznego wzburzenia, jak automat, kt贸ry zaci膮艂 si臋 i zatrzyma艂 na martwym punkcie. Adela wsta艂a z krzes艂a i poprosi艂a nas o przymkni臋cie oczu na to, co si臋 za chwil臋 stanie. Potem podesz艂a do ojca i z r臋koma na biodrach, przybieraj膮c poz贸r podkre艣lonej stanowczo艣ci, za偶膮da艂a bardzo dobitnie... Panienki siedzia艂y sztywno, ze spuszczonymi oczyma, w dziwnej dr臋two艣ci... TRAKTAT O MANEKINACH Doko艅czenie Kt贸rego艣 z nast臋pnych wieczor贸w ojciec m贸j w te s艂owa ci膮gn膮艂 dalej sw膮 prelekcj臋: - Nie o tych nieporozumieniach uciele艣nionych, nie o tych smutnych parodiach, moje panie, owocach prostackiej i wulgarnej niepow艣ci膮gliwo艣ci - chcia艂em m贸wi膰 zapowiadaj膮c m膮 rzecz o manekinach. Mia艂em na my艣li co艣 innego. Tu ojciec m贸j zacz膮艂 budowa膰 przed naszymi oczyma obraz tej wymarzonej przez niego 鈥瀏eneraiio aequivoca鈥, jakiego艣 pokolenia istot na wp贸艂 tylko organicznych, jakiej艣 pseudowegetacji i pseudofauny, rezultat贸w fantastycznej fermentacji materii. By艂y to twory podobne z pozoru do istot 偶ywych, do kr臋gowc贸w, skorupiak贸w, cz艂onkonog贸w, lecz poz贸r ten myli艂. By艂y to w istocie istoty amorfne, bez wewn臋trznej struktury, p艂ody imitatywnej tendencji materii, kt贸ra obdarzona pami臋ci膮, powtarza z przyzwyczajenia raz przyj臋te kszta艂ty. Skala morfologii, kt贸rej podlega materia, jest w og贸le ograniczona i pewien zas贸b form powtarza si臋 wci膮偶 na r贸偶nych kondygnacjach bytu. Istoty te - ruchliwe, wra偶liwe na bod藕ce, a jednak dalekie od prawdziwego 偶ycia - mo偶na by艂o otrzyma膰 zawieszaj膮c pewne skomplikowane koloidy w roztworach soli kuchennej. Koloidy te po kilku dniach formowa艂y si臋, organizowa艂y w pewne zag臋szczenia substancji przypominaj膮cej ni偶sze formy fauny. U istot tak powsta艂ych mo偶na by艂o stwierdzi膰 proces oddychania, przemian臋 materii, ale analiza chemiczna nie wykazywa艂a w nich nawet 艣ladu po艂膮cze艅 bia艂kowych ani w og贸le zwi膮zk贸w w臋gla. Wszelako prymitywne te formy by艂y niczym w por贸wnaniu z bogactwem kszta艂t贸w i wspania艂o艣ci pseudofauny i flory, kt贸ra pojawia si臋 niekiedy w pewnych 艣ci艣le okre艣lonych 艣rodowiskach. 艢rodowiskami tymi s膮 stare mieszkania, przesycone emanacjami wielu 偶ywot贸w i zdarze艅 - zu偶yte atmosfery, bogate w specyficzne ingrediencje marze艅 ludzkich - rumowiska, obfituj膮ce w humus wspomnie艅, t臋sknot, ja艂owej nudy. Na takiej glebie owa pseudowegetacja kie艂kowa艂a szybko i powierzchownie, paso偶ytowa艂a obficie i efemerycznie, p臋dzi艂a kr贸tkotrwa艂e generacje, kt贸re rozkwita艂y raptownie i 艣wietnie, a偶eby wnet zgasn膮膰 i zwi臋dn膮膰. Tapety musz膮 by膰 w takich mieszkaniach ju偶 bardzo zu偶yte i znudzone nieustann膮 w臋dr贸wk膮 po wszystkich kadencjach rytm贸w; nic dziwnego, 偶e schodz膮 na manowce dalekich, ryzykownych roje艅. Rdze艅 mebli, ich substancja musi ju偶 by膰 rozlu藕niona, zdegenerowana i podleg艂a wyst臋pnym pokusom: wtedy na tej chorej, zm臋czonej i zdzicza艂ej glebie wykwita, jak pi臋kna wysypka, nalot fantastyczny, kolorowa, bujaj膮ca ple艣艅. - Wiedz膮 panie - m贸wi艂 ojciec m贸j - 偶e w starych mieszkaniach bywaj膮 pokoje, o kt贸rych si臋 zapomina. Nie odwiedzane miesi膮cami, wi臋dn膮 w opuszczeniu mi臋dzy starymi murami i zdarza si臋, 偶e zasklepiaj膮 si臋 w sobie, zarastaj膮 ceg艂膮 i, raz na zawsze stracone dla naszej pami臋ci, powoli trac膮 te偶 sw膮 egzystencj臋. Drzwi, prowadz膮ce do nich z jakiego艣 podestu tylnych schod贸w, mog膮 by膰 tak dhigo przeoczane przez domownik贸w, a偶 wrastaj膮, wchodz膮 w 艣cian臋, kt贸ra zaciera ich 艣lad w fantastycznym rysunku p臋kni臋膰 i rys. - Wszed艂em raz - m贸wi艂 ojciec m贸j - wczesnym rankiem na schy艂ku zimy, po wielu miesi膮cach nieobecno艣ci, do takiego na wp贸艂 zapomnianego traktu i zdumiony by艂em wygl膮dem tych pokoj贸w. Z wszystkich szpar w pod艂odze, z wszystkich gzyms贸w i framug wystrzela艂y cienkie p臋dy i nape艂nia艂y szare powietrze migotliw膮 koronk膮 filigranowego listowia, a偶urow膮 g臋stwin膮 jakiej艣 cieplarni, pe艂nej szept贸w, l艣nie艅, ko艂ysa艅, jakiej艣 fa艂szywej i b艂ogiej wiosny. Dooko艂a 艂贸偶ka, pod wieloramienn膮 lamp膮, wzd艂u偶 szaf chwia艂y si臋 k臋py delikatnych drzew, rozpryskiwa艂y w g贸rze w 艣wietliste korony, w fontanny koronkowego listowia, bij膮ce a偶 pod malowane niebo sufitu rozpylonym chlorofilem. W przyspieszonym procesie kwitnienia kie艂kowa艂y w tym listowiu ogromne, bia艂e i r贸偶owe kwiaty, p膮czkowa艂y w oczach, buja艂y od 艣rodka r贸偶owym mi膮偶szem i przelewa艂y si臋 przez brzegi, gubi膮c p艂atki i rozpadaj膮c si臋 w pr臋dkim przekwitaniu. - By艂em szcz臋艣liwy - m贸wi艂 m贸j ojciec - z tego niespodzianego rozkwitu, kt贸ry nape艂ni艂 powietrze migotliwym szelestem, 艂agodnym szumem, przesypuj膮cym si臋 jak kolorowe confetti przez cienkie r贸zgi ga艂膮zek. Widzia艂em, jak z drgania powietrza, z fermentacji zbyt bogatej aury wydziela si臋 i materializuje to pospieszne kwitnienie, przelewanie si臋 i rozpadanie fantastycznych oleandr贸w, kt贸re nape艂ni艂y pok贸j rzadk膮, leniw膮 艣nie偶yc膮 wielkich, r贸偶owych ki艣ci kwietnych. - Nim zapad艂 wiecz贸r - ko艅czy艂 ojciec - nie by艂o ju偶 艣ladu tego 艣wietnego rozkwitu. Ca艂a z艂udna ta fatamorgana by艂a tylko mistyfikacj膮, wypadkiem dziwnej symulacji materii, kt贸ra podszywa si臋 pod poz贸r 偶ycia. Ojciec m贸j by艂 dnia tego dziwnie o偶ywiony, spojrzenia jego, chytre, ironiczne spojrzenia, tryska艂y werw膮 i humorem. Potem, nagle powa偶niej膮c, zn贸w rozpatrywa艂 niesko艅czon膮 skal臋 form i odcieni, jakie przybiera艂a wielokszta艂tna materia. Fascynowa艂y go formy graniczne, w膮tpliwe i problematyczne, jak ektoplazma somnambulik贸w, pseudomateria, emanacja kataleptyczna m贸zgu, kt贸ra w pewnych wypadkach rozrasta艂a si臋 z ust u艣pionego na ca艂y st贸艂, nape艂nia艂a ca艂y pok贸j, jako bujaj膮ca, rzadka tkanka, astralne ciasto, na pograniczu cia艂a i ducha. - Kto wie - m贸wi艂 - ile jest cierpi膮cych, okaleczonych, fragmentarycznych postaci 偶ycia, jak sztucznie sklecone, gwo藕dziami na gwa艂t zbite 偶ycie szaf i sto艂贸w, ukrzy偶owanego drzewa, cichych m臋czennik贸w okrutnej pomys艂owo艣ci ludzkiej. Straszliwe transplantacje obcych i nienawidz膮cych si臋 ras drzewa, skucie ich w jedn膮 nieszcz臋艣liw膮 osobowo艣膰. Ile starej, m膮drej m臋ki jest w bejcowanych s艂ojach, 偶y艂ach i fladrach naszych starych, zaufanych szaf. Kto rozpozna w nich stare, zheblowane, wypolerowane do niepoznaki rysy, u艣miechy, spojrzenia! Twarz mego ojca, gdy to m贸wi艂, rozesz艂a si臋 zamy艣lon膮 lineatur膮 zmarszczek, sta艂a si臋 podobna do s臋k贸w i s艂oj贸w starej deski, z kt贸rej zheblowano wszystkie wspomnienia. Przez chwil臋 my艣leli艣my, 偶e ojciec popadnie w stan dr臋twoty, kt贸ry nawiedza艂 go czasem, ale ockn膮艂 si臋 nagle, opami臋ta艂 i tak ci膮gn膮艂 dalej: - Dawne, mistyczne plemiona balsamowa艂y swych umar艂ych. W 艣ciany ich mieszka艅 by艂y wprawione, wmurowane cia艂a, twarze: w salonie sta艂 ojciec - wypchany, wygarbowana 偶ona-nieboszczka by艂a dywanem pod sto艂em. Zna艂em pewnego kapitana, kt贸ry mia艂 w swej kajucie lamp臋-meluzyn臋, zrobion膮 przez malajskich balsamist贸w z jego zamordowanej kochanki. Na g艂owie mia艂a ogromne rogi jelenie. W ciszy kajuty g艂owa ta, rozpi臋ta mi臋dzy ga艂臋ziami rog贸w u stropu, powoli otwiera艂a rz臋sy oczu; na rozchylonych ustach l艣ni艂a b艂onka 艣liny, p臋kaj膮ca od cichego szeptu. G艂owonogi, 偶贸艂wie i ogromne kraby, zawieszone na belkach sufitu jako kandelabry i paj膮ki, przebiera艂y w tej ciszy bez ko艅ca nogami, sz艂y i sz艂y na miejscu... Twarz mojego ojca przybra艂a naraz wyraz troski i smutku, gdy my艣li jego na drogach nie wiedzie膰 jakich asocjacji przesz艂y do nowych przyk艂ad贸w: - Czy mam przemilcze膰 - m贸wi艂 przyciszonym g艂osem - 偶e brat m贸j na skutek d艂ugiej i nieuleczalnej choroby zamieni艂 si臋 stopniowo w zw贸j kiszek gumowych, 偶e biedna moja kuzynka dniem i noc膮 nosi艂a go w poduszkach, nuc膮c nieszcz臋艣liwemu stworzeniu niesko艅czone ko艂ysanki nocy zimowych? Czy mo偶e by膰 co艣 smutniejszego ni偶 cz艂owiek zamieniony w kiszk臋 hegarow膮? Co za rozczarowanie dla rodzic贸w, co za dezorientacja dla ich uczu膰, co za rozwianie wszystkich nadziei, wi膮zanych z obiecuj膮cym m艂odzie艅cem! A jednak wierna mi艂o艣膰 biednej kuzynki towarzyszy艂a mu i w tej przemianie. - Ach! nie mog臋 ju偶 d艂u偶ej, nie mog臋 tego s艂ucha膰! - j臋kn臋艂a Polda przechylaj膮c si臋 na krze艣le. - Ucisz go, Adelo... Dziewcz臋ta wsta艂y, Adela podesz艂a do ojca i wyci膮gni臋tym palcem uczyni艂a ruch zaznaczaj膮cy 艂askotanie. Ojciec stropi艂 si臋, zamilk艂 i zacz膮艂, pe艂en przera偶enia, cofa膰 si臋 ty艂em przed kiwaj膮cym si臋 palcem Adeli. Ta sz艂a za nim ci膮gle, gro偶膮c mu jadowicie palcem, i wypiera艂a go krok za krokiem z pokoju. Paulina ziewn臋艂a przeci膮gaj膮c si臋. Obie z Pold膮, wsparte o siebie ramionami, spojrza艂y sobie w oczy z u艣miechem. NEMROD Ca艂y sierpie艅 owego roku przebawi艂em si臋 z ma艂ym, kapitalnym pieskiem, kt贸ry pewnego dnia znalaz艂 si臋 na pod艂odze naszej kuchni, niedo艂臋偶ny i piszcz膮cy, pachn膮cy jeszcze mlekiem i niemowl臋ctwem, z nie uformowanym, okr膮g艂awym, dr偶膮cym 艂ebkiem, z 艂apkami jak u kreta rozkraczonymi na boki i z najdelikatniejsz膮, mi臋ciutk膮 sier艣ci膮. Od pierwszego wejrzenia zdoby艂a sobie ta kruszynka 偶ycia ca艂y zachwyt, ca艂y entuzjazm ch艂opi臋cej duszy. Z jakiego nieba spad艂 tak niespodzianie ten ulubieniec bog贸w, milszy sercu od najpi臋kniejszych zabawek? 呕e te偶 stare, zgo艂a nieinteresuj膮ce pomywaczki wpadaj膮 niekiedy na tak 艣wietne pomys艂y i przynosz膮 z przedmie艣cia - o ca艂kiem wczesnej, transcendentalnej porannej godzinie - takiego oto pieska do naszej kuchni! Ach! by艂o si臋 jeszcze - niestety - nieobecnym, nieurodzonym z ciemnego 艂ona snu, a ju偶 to szcz臋艣cie zi艣ci艂o si臋, ju偶 czeka艂o na nas, niedo艂臋偶nie le偶膮ce na ch艂odnej pod艂odze kuchni, nie docenione przez Adel臋 i domownik贸w. Dlaczego nie obudzono mnie wcze艣niej! Talerzyk mleka na pod艂odze 艣wiadczy艂 o macierzy艅skich impulsach Adeli, 艣wiadczy艂 niestety tak偶e i o chwilach przesz艂o艣ci, dla mnie na zawsze straconej, o rozkoszach przybranego macierzy艅stwa, w kt贸rych nie bra艂em udzia艂u. Ale przede mn膮 le偶a艂a jeszcze ca艂a przysz艂o艣膰. Jaki偶 bezmiar do艣wiadcze艅, eksperyment贸w, odkry膰 otwiera艂 si臋 teraz! Sekret 偶ycia, jego najistotniejsza tajemnica sprowadzona do tej prostszej, por臋czniejszej i zabawkowej formy ods艂ania艂a si臋 tu nienasyconej ciekawo艣ci. By艂o to nadwyraz interesuj膮ce, mie膰 na w艂asno艣膰 tak膮 odrobink臋 偶ycia, tak膮 cz膮steczk臋 wieczystej tajemnicy, w postaci tak zabawnej i nowej, budz膮cej niesko艅czon膮 ciekawo艣膰 i respekt sekretny sw膮 obco艣ci膮, niespodzian膮 transpozycj膮 tego samego w膮tku 偶ycia, kt贸ry i w nas by艂, na form臋 od naszej odmienn膮, zwierz臋c膮. Zwierz臋ta! cel nienasyconej ciekawo艣ci, egzemplifikacje zagadki 偶ycia, jakby stworzone po to, by cz艂owiekowi pokaza膰 cz艂owieka, rozk艂adaj膮c jego bogactwo i komplikacj臋 na tysi膮c kalejdoskopowych mo偶liwo艣ci, ka偶d膮 doprowadzon膮 do jakiego艣 paradoksalnego kra艅ca, do jakiej艣 wybuja艂o艣ci pe艂nej charakteru. Nieobci膮偶one splotem egzotycznych interes贸w, m膮c膮cych stosunki mi臋dzyludzkie, otwiera艂o si臋 serce pe艂ne sympatii dla obcych emanacji wiecznego 偶ycia, pe艂ne mi艂osnej wsp贸艂pracuj膮cej ciekawo艣ci, kt贸ra by艂a zamaskowanym g艂osem samopoznania. Piesek by艂 aksamitny, ciep艂y i pulsuj膮cy ma艂ym, pospiesznym sercem. Mia艂 dwa mi臋kkie p艂atki uszu, niebieskawe, m臋tne oczka, r贸偶owy pyszczek, do kt贸rego mo偶na by艂o w艂o偶y膰 palec bez 偶adnego niebezpiecze艅stwa, 艂apki delikatne i niewinne, z wzruszaj膮c膮, r贸偶ow膮 brodaweczk膮 z ty艂u, nad stopami przednich n贸g. W艂azi艂 nimi do miski z mlekiem, 偶ar艂oczny i niecierpliwy, ch艂epc膮cy nap贸j r贸偶owym j臋zyczkiem, a偶eby po nasyceniu si臋 podnie艣膰 偶a艂o艣nie ma艂膮 mordk臋 z kropl膮 mleka na brodzie i wycofa膰 si臋 niedo艂臋偶nie z k膮pieli mlecznej. Ch贸d jego by艂 niezgrabnym toczeniem si臋, bokiem na ukos w niezdecydowanym kierunku, po linii troch臋 pijanej i chwiejnej. Dominant膮 jego nastroju by艂a jaka艣 nieokre艣lona i zasadnicza 偶a艂o艣膰, sieroctwo i bezradno艣膰 - niezdolno艣膰 do zape艂nienia czym艣 pustki 偶ycia pomi臋dzy sensacjami posi艂k贸w. Objawia艂o si臋 to bezplanowo艣ci膮 i niekonsekwencj膮 ruch贸w, irracjonalnymi napadami nostalgii z 偶a艂osnym skomleniem i niemo偶no艣ci膮 znalezienia sobie miejsca. Nawet jeszcze w g艂臋bi snu, w kt贸rym potrzeb臋 oparcia si臋 i przytulenia zaspokaja膰 musia艂 u偶ywaj膮c do tego w艂asnej swej osoby, zwini臋tej w k艂臋bek dr偶膮cy - towarzyszy艂o mu poczucie osamotnienia i bezdomno艣ci. Ach, 偶ycie - m艂ode i w膮t艂e 偶ycie, wypuszczone z zaufanej ciemno艣ci, z przytulnego ciep艂a 艂ona macierzystego w wielki i obcy, 艣wietlany 艣wiat, jak偶e kurczy si臋 ono i cofa, jak wzdraga si臋 zaakceptowa膰 t臋 imprez臋, kt贸r膮 mu proponuj膮 - pe艂ne awersji i zniech臋cenia! Lecz zwolna ma艂y Nemrod (otrzyma艂 by艂 to dumne i wojownicze imi臋) zaczyna smakowa膰 w 偶yciu. Wy艂膮czne opanowanie obrazem macierzystej prajedni ust臋puje urokowi wielo艣ci. 艢wiat zaczyna na艅 nastawia膰 pu艂apki: nieznany a czaruj膮cy smak r贸偶nych pokarm贸w, czworobok porannego s艂o艅ca na pod艂odze, na kt贸rym tak dobrze jest po艂o偶y膰 si臋, ruchy w艂asnych cz艂onk贸w, w艂asne 艂apki, ogonek, figlarnie wyzywaj膮cy do zabawy z samym sob膮, pieszczoty r臋ki ludzkiej, pod kt贸rymi zwolna dojrzewa pewna swawolno艣膰, weso艂o艣膰 rozpieraj膮ca cia艂o i rodz膮ca potrzeb臋 zgo艂a nowych, gwa艂townych i ryzykownych ruch贸w - wszystko to przekupuje, przekonywa i zach臋ca do przyj臋cia, do pogodzenia si臋 z eksperymentem 偶ycia. I jeszcze jedno. Nemrod zaczyna rozumie膰, 偶e to, co mu si臋 tu podsuwa, mimo pozor贸w nowo艣ci jest w gruncie rzeczy czym艣, co ju偶 by艂o - by艂o wiele razy - niesko艅czenie wiele razy. Jego cia艂o poznaje sytuacje, wra偶enia i przedmioty. W gruncie rzeczy to wszystko nie dziwi go zbytnio. W obliczu ka偶dej nowej sytuacji daje nura w swoj膮 pami臋膰, w g艂臋bok膮 pami臋膰 cia艂a, i szuka omackiem, gor膮czkowo - i bywa, 偶e znajduje w sobie odpowiedni膮 reakcj臋 ju偶 gotow膮: m膮dro艣膰 pokole艅, z艂o偶on膮 w jego plazmie, w jego nerwach. Znajduje jakie艣 czyny, decyzje, o kt贸rych sam nie wiedzia艂, 偶e ju偶 w nim dojrza艂y, 偶e czeka艂y na to, by wyskoczy膰. Sceneria jego m艂odego 偶ycia, kuchnia z wonnymi cebrami, ze 艣cierkami o skomplikowanej i intryguj膮cej woni, z k艂apaniem pantofli Adeli, z jej ha艂a艣liwym krz膮taniem si臋 - nie straszy go wi臋cej. Przywyk艂 uwa偶a膰 j膮 za swoj膮 domen臋, zadomowi艂 si臋 w niej i pocz膮艂 rozwija膰 w stosunku do niej niejasne poczucie przynale偶no艣ci, ojczyzny. Chyba 偶e niespodzianie spada艂 na艅 kataklizm w postaci szorowania pod艂ogi - obalenie praw natury, chlusty ciep艂ego 艂ugu, podmywaj膮ce wszystkie meble, i gro藕ny szurgot szczotek Adeli. Ale niebezpiecze艅stwo mija, szczotka uspokojona i nieruchoma le偶y cicho w k膮cie, schn膮ca pod艂oga pachnie mi艂o mokrym drzewem. Nemrod, przywr贸cony znowu do swych normalnych praw i do swobody na terenie w艂asnym, czuje 偶yw膮 ochot臋 chwyta膰 z臋bami stary koc na pod艂odze i targa膰 nim z ca艂ej si艂y na prawo i lewo. Pacyfikacja 偶ywio艂贸w nape艂nia go niewymown膮 rado艣ci膮. Wtem staje jak wryty: przed nim, o jakie trzy kroki pieskie, posuwa si臋 czarna maszkara, potw贸r sun膮cy szybko na pr臋cikach wielu pogmatwanych n贸g. Do g艂臋bi wstrz膮艣ni臋ty Nemrod posuwa wzrokiem za sko艣nym kursem b艂yszcz膮cego owada, 艣ledz膮c w napi臋ciu ten p艂aski, bezg艂owy i 艣lepy kad艂ub, niesiony niesamowit膮 ruchliwo艣ci膮 paj臋czych n贸g. Co艣 w nim na ten widok wzbiera, co艣 dojrzewa, p臋cznieje, czego sam jeszcze nie rozumie, niby jaki艣 gniew albo strach, lecz raczej przyjemny i po艂膮czony z dreszczem si艂y, samopoczucia, agresywno艣ci. I nagle opada na przednie 艂apki i wyrzuca z siebie g艂os, jeszcze jemu samemu nie znany, obcy, ca艂kiem niepodobny do zwyk艂ego kwilenia. Wyrzuca go z siebie raz, i jeszcze raz, i jeszcze, cienkim dyszkantem, kt贸ry si臋 co chwila wykoleja. Ale nadaremnie apostrofuje owada w tym nowym, z nag艂ego natchnienia zrodzonym j臋zyku. W kategoriach umys艂u karakoniego nie ma miejsca na t臋 tyrad臋 i owad odbywa dalej sw膮 sko艣n膮 tur臋 ku k膮towi pokoju, w艣r贸d ruch贸w u艣wi臋conych odwiecznym karakonim rytua艂em. Wszelako uczucia nienawi艣ci nie maj膮 jeszcze trwa艂o艣ci i mocy w duszy pieska. Nowoobudzona rado艣膰 偶ycia przeistacza ka偶de uczucie w weso艂o艣膰. Nemrod szczeka jeszcze, lecz sens tego szczekania zmieni艂 si臋 niepostrze偶enie, sta艂o si臋 ono swoj膮 w艂asn膮 parodi膮 - pragn膮c w gruncie rzeczy wys艂owi膰 niewymown膮 udatno艣膰 tej 艣wietnej imprezy 偶ycia, pe艂nej pikanterii, niespodzianych dreszczyk贸w i point. PAN W k膮cie mi臋dzy tylnymi 艣cianami szop i przybud贸wek by艂 zau艂ek podw贸rza, najdalsza, ostatnia odnoga, zamkni臋ta mi臋dzy komor臋, wychodek i tyln膮 艣cian臋 kurnika - g艂ucha zatoka, poza kt贸r膮 nie by艂o ju偶 wyj艣cia. By艂 to najdalszy przyl膮dek, Gibraltar tego podw贸rza, bij膮cy rozpaczliwie g艂ow膮 w 艣lepy parkan z poziomych desek, zamykaj膮c膮 i ostateczn膮 艣cian臋 tego 艣wiata. Spod jego omszonych dyli wycieka艂a stru偶ka czarnej, 艣mierdz膮cej wody, 偶y艂a gnij膮cego, t艂ustego b艂ota, nigdy nie wysychaj膮ca - jedyna droga, kt贸ra poprzez granice parkanu wyprowadza艂a w 艣wiat. Ale rozpacz smrodliwego zau艂ka tak d艂ugo bi艂a g艂ow膮 w t臋 zapor臋, a偶 rozlu藕ni艂a jedn膮 z poziomych, pot臋偶nych desek. My, ch艂opcy, dokonali艣my reszty i wywa偶yli, wysun臋li ci臋偶k膮 omsza艂膮 desk臋 z osady. Tak zrobili艣my wy艂om, otworzyli艣my okno na s艂o艅ce. Stan膮wszy nog膮 na desce, rzuconej jak most przez ka艂u偶臋, m贸g艂 wi臋zie艅 podw贸rza w poziomej pozycji przecisn膮膰 si臋 przez szpar臋, kt贸ra wypuszcza艂a go w nowy, przewiewny i rozleg艂y 艣wiat. By艂 tam wielki, zdzicza艂y stary ogr贸d. Wysokie grusze, roz艂o偶yste jab艂onie ros艂y tu z rzadka pot臋偶nymi grupami, obsypane srebrnym szelestem, kipi膮c膮 siatk膮 bia艂awych po艂ysk贸w. Bujna, zmieszana, nie koszona trawa pokrywa艂a puszystym ko偶uchem falisty teren. By艂y tam zwyk艂e, trawiaste 藕d藕b艂a 艂膮kowe z pierzastymi kitami k艂os贸w; by艂y delikatne filigrany dzikich pietruszek i marchwi; pomarszczone i szorstkie listki bluszczyk贸w i 艣lepych pokrzyw, pachn膮ce mi臋t膮; 艂ykowate, b艂yszcz膮ce babki, nakrapiane rdz膮, wystrzelaj膮ce ki艣膰mi grubej, czerwonej kaszy. Wszystko to, spl膮tane i puszyste, przepojone by艂o 艂agodnym powietrzem, podbite b艂臋kitnym wiatrem i napuszczone niebem. Gdy si臋 le偶a艂o w trawie, by艂o si臋 przykrytym ca艂膮 b艂臋kitn膮 geografi膮 ob艂ok贸w i p艂yn膮cych kontynent贸w, oddycha艂o si臋 ca艂膮 rozleg艂膮 map膮 niebios. Od tego obcowania z powietrzem li艣cie i p臋dy pokry艂y si臋 delikatnymi w艂oskami, mi臋kkim nalotem puchu, szorstk膮 szczecin膮 haczk贸w, jak gdyby dla chwytania i zatrzymywania przep艂yw贸w tlenu. Ten nalot delikatny i bia艂awy spokrewnia艂 li艣cie z atmosfer膮, dawa艂 im srebrzysty, szary po艂ysk fal powietrznych, cienistych zaduma艅 mi臋dzy dwoma b艂yskami s艂o艅ca. A jedna z tych ro艣lin, 偶贸艂ta i pe艂na mlecznego soku w bladych 艂odygach, nad臋ta powietrzem, p臋dzi艂a ze swych pustych p臋d贸w ju偶 samo powietrze, sam puch w kszta艂cie pierzastych kul mleczowych rozsypywanych przez powiew i wsi膮kaj膮cych bezg艂o艣nie w b艂臋kitn膮 cisz臋. Ogr贸d by艂 rozleg艂y i rozga艂臋ziony kilku odnogami i mia艂 r贸偶ne strefy i klimaty. W jednej stronie by艂 otwarty, pe艂en mleka niebios i powietrza, i tam pod艣ciela艂 niebu co najmi臋ksz膮, najdelikatniejsz膮, najpuszystsz膮 ziele艅. Ale w miar臋 jak opada艂 w g艂膮b d艂ugiej odnogi i zanurza艂 si臋 w cie艅 mi臋dzy tyln膮 艣cian臋 opuszczonej fabryki wody sodowej, wyra藕nie pochmurnia艂, stawa艂 si臋 opryskliwy i niedba艂y, zapuszcza艂 si臋 dziko i niechlujnie, sro偶y艂 si臋 pokrzywami, zje偶a艂 bodiakami, parszywia艂 chwastem wszelkim, a偶 w samym ko艅cu mi臋dzy 艣cianami, w szerokiej prostok膮tnej zatoce traci艂 wszelk膮 miar臋 i wpada艂 w sza艂. Tam to nie by艂 ju偶 sad, tylko paroksyzm szale艅stwa, wybuch w艣ciek艂o艣ci, cyniczny bezwstyd i rozpusta. Tam, rozbestwione, daj膮c upust swej pasji, panoszy艂y si臋 puste, zdzicza艂e kapusty 艂opuch贸w - ogromne wied藕my, rozdziewaj膮ce si臋 w bia艂y dzie艅 ze swych szerokich sp贸dnic, zrzucaj膮c je z siebie, sp贸dnica za sp贸dnic膮, a偶 ich wzd臋te, szelestne, dziurawe 艂achmany oszala艂ymi p艂atami grzeba艂y pod sob膮 k艂贸tliwe to plemi臋 b臋karcie. A 偶ar艂oczne sp贸dnice puch艂y i rozpycha艂y si臋, pi臋trzy艂y si臋 jedne na drugich, rozpiera艂y i nakrywa艂y wzajem, rosn膮c razem wzd臋t膮 mas膮 blach listnych, a偶 pod niski okap stodo艂y. Tam to by艂o, gdziem go ujrza艂 jedyny raz w 偶yciu, o nieprzytomnej od 偶aru godzinie po艂udnia. By艂a to chwila, kiedy czas, oszala艂y i dziki, wy艂amuje si臋 z kieratu zdarze艅 i jak zbieg艂y w艂贸cz臋ga p臋dzi z krzykiem na prze艂aj przez pola. Wtedy lato, pozbawione kontroli, ro艣nie bez miary i rachuby na ca艂ej przestrzeni, ro艣nie z dzikim impetem na wszystkich punktach, w dw贸jnas贸b, w tr贸jnas贸b, w inny jaki艣, wyrodny czas, w nieznan膮 dymensj臋, w ob艂臋d. O tej godzinie opanowywa艂 mnie sza艂 艂owienia motyli, pasja 艣cigania tych migoc膮cych plamek, tych b艂臋dnych, bia艂ych p艂atk贸w, trz臋s膮cych si臋 w rozognionym powietrzu niedo艂臋偶nym gzygzakiem. I zdarzy艂o si臋 w贸wczas, 偶e kt贸ra艣 z tych jaskrawych plamek rozpad艂a si臋 w locie na dwie, potem na trzy - i ten drgaj膮cy, o艣lepiaj膮co bia艂y tr贸jpunkt wi贸d艂 mnie, jak b艂臋dny ognik, przez sza艂 bodiak贸w, pal膮cych si臋 w s艂o艅cu. Dopiero na granicy 艂opuch贸w zatrzyma艂em si臋, nie 艣miej膮c si臋 pogr膮偶y膰 w to g艂uche zapadlisko. Wtedy nagle ujrza艂em go. Zanurzony po pachy w 艂opuchach, kuca艂 przede mn膮. Widzia艂em jego grube bary w brudnej koszuli i niechlujny strz臋p surduta. Przyczajony jak do skoku, siedzia艂 tak - z barami jakby wielkim ci臋偶arem zgarbionymi. Cia艂o jego dysza艂o z nat臋偶enia, a z miedzianej, b艂yszcz膮cej w s艂o艅cu twarzy la艂 si臋 pot. Nieruchomy, zdawa艂 si臋 ci臋偶ko pracowa膰, mocowa膰 si臋 bez ruchu z jakim艣 ogromnym brzemieniem. Sta艂em, przygwo偶d偶ony jego wzrokiem, kt贸ry mnie uj膮艂 jakby w kleszcze. By艂a to twarz w艂贸cz臋gi lub pijaka. Wieche膰 brudnych k艂ak贸w wichrzy艂 si臋 nad czo艂em wysokim i wypuk艂ym jak bu艂a kamienna, utoczona przez rzek臋. Ale czo艂o to by艂o skr臋cone w g艂臋bokie bruzdy. Nie wiadomo, czy b贸l, czy pal膮cy 偶ar s艂o艅ca, czy nadludzkie nat臋偶enie wkr臋ci艂o si臋 tak w t臋 twarz i napi臋艂o rysy do p臋kni臋cia. Czarne oczy wbi艂y si臋 we mnie z nat臋偶eniem najwy偶szej rozpaczy czy b贸lu. Te oczy patrzy艂y na mnie i nie patrzy艂y, widzia艂y mnie i nie widzia艂y wcale. By艂y to p臋kaj膮ce ga艂ki, wyt臋偶one najwy偶szym uniesieniem b贸lu albo dzik膮 rozkosz膮 natchnienia. I nagle z tych rys贸w, naci膮gni臋tych do p臋kni臋cia, wyboczy艂 si臋 jaki艣 straszny, za艂amany cierpieniem grymas i ten grymas r贸s艂, bra艂 w siebie tamten ob艂臋d i natchnienie, p臋cznia艂 nim, wybacza艂 si臋 coraz bardziej, a偶 wy艂ama艂 si臋 rycz膮cym, charcz膮cym kaszlem 艣miechu. Do g艂臋bi wstrz膮艣ni臋ty, widzia艂em, jak hucz膮c 艣miechem z pot臋偶nych piersi, d藕wign膮艂 si臋 powoli z kucek i zgarbiony jak goryl, z r臋koma w opadaj膮cych 艂achmanach spodni, ucieka艂, cz艂api膮c przez 艂opoc膮ce blachy 艂opuch贸w, wielkimi skokami - Pan bez fletu, cofaj膮cy si臋 w pop艂ochu do swych ojczystych kniei. PAN KAROL Po po艂udniu w sobot臋 m贸j wuj, Karol, wdowiec s艂omiany, wybiera艂 si臋 pieszo do letniska, oddalonego o godzin臋 drogi od miasta, do 偶ony i dzieci, kt贸re tam na wywczasach bawi艂y. Od czasu wyjazdu 偶ony mieszkanie by艂o nie sprz膮tane, 艂贸偶ko nie za艣cielane nigdy. Pan Karol przychodzi艂 do mieszkania p贸藕n膮 noc膮, sponiewierany, spustoszony przez nocne pohulanki, przez kt贸re go wlok艂y te dni upalne i puste. Zmi臋ta, ch艂odna, dziko rozrzucona po艣ciel by艂a dla艅 w贸wczas jak膮艣 b艂og膮 przystani膮, wysp膮 zbawcz膮, do kt贸rej przypada艂 ostatkiem si艂 jak rozbitek, miotany wiele dni i nocy przez wzburzone morze. Omackiem, w ciemno艣ci zapada艂 si臋 gdzie艣 mi臋dzy bia艂awe chmury, pasma i zwa艂y ch艂odnego pierza i spa艂 tak w niewiadomym kierunku, na wspak, g艂ow膮 na d贸艂, wbity ciemieniem w puszysty mi膮偶sz po艣cieli, jak gdyby chcia艂 we 艣nie przewierci膰, przew臋drowa膰 na wskro艣 te rosn膮ce noc膮, pot臋偶ne masywy pierzyn. Walczy艂 we 艣nie z t膮 po艣ciel膮, jak p艂ywak z wod膮, ugniata艂 j膮 i miesi艂 cia艂em, jak ogromn膮 dzie偶臋 ciasta, w kt贸r膮 si臋 zapada艂, i budzi艂 si臋 o szarym 艣wicie zdyszany, oblany potem, wyrzucony na brzeg tego stosu po艣cieli, kt贸rego zm贸c nie m贸g艂 w ci臋偶kich zapasach nocnych. Tak na wp贸艂 wyrzucony z toni snu, wisia艂 przez chwil臋 nieprzytomny na kraw臋dzi nocy, chwytaj膮c piersiami powietrze, a po艣ciel ros艂a doko艂a niego, puch艂a i nakisa艂a - i zarasta艂a go znowu zwa艂em ci臋偶kiego, bia艂awego ciasta. Spa艂 tak do p贸藕nego przedpo艂udnia, podczas gdy poduszki uk艂ada艂y si臋 w wielk膮, bia艂膮, p艂ask膮 r贸wnin臋, po kt贸rej w臋drowa艂 uspokojony sen jego. Tymi bia艂ymi go艣ci艅cami powraca艂 powoli do siebie, do dnia, do jawy - i wreszcie otwiera艂 oczy, jak 艣pi膮cy pasa偶er, gdy poci膮g zatrzymuje si臋 na stacji. W pokoju panowa艂 odsta艂y p贸艂mrok z osadem wielu dni samotno艣ci i ciszy. Tylko okno kipia艂o od rannego rojowiska much i story p艂on臋艂y jaskrawo. Pan Karol wyziewa艂 ze swego cia艂a, z g艂臋bi jam cielesnych, resztki dnia wczorajszego. To ziewanie chwyta艂o go tak konwulsyjnie, jak gdyby chcia艂o go odwr贸ci膰 na nice. Tak wyrzuca艂 z siebie ten piasek, te ci臋偶ary - nie strawione restancje dnia wczorajszego. Ul偶ywszy sobie w ten spos贸b, i swobodniejszy, wci膮ga艂 do notesu wydatki, kalkulowa艂, oblicza艂 i marzy艂. Potem le偶a艂 d艂ugo nieruchomy, z szklanymi oczyma, kt贸re by艂y koloru wody, wypuk艂e i wilgotne. W wodnistym p贸艂mroku pokoju, rozja艣nionym refleksem dnia upalnego za storami, oczy jego jak male艅kie lusterka odbija艂y wszystkie b艂yszcz膮ce przedmioty: bia艂e plamy s艂o艅ca w szparach okna, z艂oty prostok膮t stor, i powtarza艂y, jak kropla wody, ca艂y pok贸j z cisz膮 dywan贸w i pustych krzese艂. Tymczasem dzie艅 za storami hucza艂 coraz p艂omienniej bzykaniem much oszala艂ych od s艂o艅ca. Okno nie mog艂o pomie艣ci膰 tego bia艂ego po偶aru i story omdlewa艂y od jasnych falowa艅. Wtedy wywleka艂 si臋 z po艣cieli i siedzia艂 jeszcze jaki艣 czas na 艂贸偶ku, st臋kaj膮c bezwiednie. Jego trzydziestokilkoletnie cia艂o zaczyna艂o sk艂ania膰 si臋 do korpulencji. W tym organizmie, nabrzmiewaj膮cym t艂uszczem, zn臋kanym od nadu偶y膰 p艂ciowych, ale wci膮偶 wzbieraj膮cym bujnymi sokami, zdawa艂 si臋 teraz zwolna dojrzewa膰 w tej ciszy jego przysz艂y los. Gdy tak siedzia艂 w bezmy艣lnym, wegetatywnym os艂upieniu, ca艂y zamieniony w kr膮偶enie, w respiracj臋, w g艂臋bokie pulsowanie sok贸w, ros艂a w g艂臋bi jego cia艂a, spoconego i pokrytego w艂osem w rozlicznych miejscach, jaka艣 niewiadoma, nie sformu艂owana przysz艂o艣膰, niby potworna naro艣l, wyrastaj膮ca fantastycznie w nieznan膮 dymensj臋. Nie przera偶a艂 si臋 jej, gdy偶 czu艂 ju偶 swoj膮 to偶samo艣膰 z tym niewiadomym a ogromnym, kt贸re mia艂o nadej艣膰, i r贸s艂 razem z nim bez sprzeciwu, w dziwnej zgodzie, zdr臋twia艂y spokojn膮 groz膮, odpoznaj膮c przysz艂ego siebie w tych kolosalnych wykwitach, w tych fantastycznych spi臋trzeniach, kt贸re przed jego wzrokiem wewn臋trznym dojrzewa艂y. Jedno jego oko lekko wtedy zbacza艂o na zewn膮trz, jak gdyby odchodzi艂o w inny wymiar. Potem z tych bezmy艣lnych otumanieni z tych zatraconych dali powraca艂 zn贸w do siebie i do chwili; widzia艂 swe stopy na dywanie, t艂uste i delikatne jak u kobiety, i powoli wyjmowa艂 z艂ote spinki z mankiet贸w dziennej koszuli. Potem szed艂 do kuchni i znajdowa艂 tam w cienistym k膮cie wiaderko z wod膮, kr膮偶ek cichego, czujnego zwierciad艂a, kt贸re na艅 tam czeka艂o - jedyna 偶ywa i wiedz膮ca istota w tym pustym mieszkaniu. Nalewa艂 do miednicy wody i kosztowa艂 sk贸r膮 jej m艂odej i odsta艂ej, s艂odkawej mokro艣ci. D艂ugo i starannie robi艂 toalet臋, nie spiesz膮c si臋 i w艂膮czaj膮c pauzy mi臋dzy poszczeg贸lne manipulacje. To mieszkanie, puste i zapuszczone, nie uznawa艂o go, te meble i 艣ciany 艣ledzi艂y za nim z milcz膮c膮 krytyk膮. Czu艂 si臋, wchodz膮c w ich cisz臋, jak intruz w tym podwodnym, zatopionym kr贸lestwie, w kt贸rym p艂yn膮艂 inny, odr臋bny czas. Otwieraj膮c w艂asne szuflady, mia艂 uczucie z艂odzieja i chodzi艂 mimo woli na palcach, boj膮c si臋 obudzi膰 ha艂a艣liwe i nadmierne echo, czekaj膮ce dra偶liwie na najl偶ejsz膮 przyczyn臋, by wybuchn膮膰. A gdy wreszcie, id膮c cicho od szafy do szafy, znajdowa艂 kawa艂ek po kawa艂ku wszystko potrzebne i ko艅czy艂 toalet臋 w艣r贸d tych mebli, kt贸re tolerowa艂y go w milczeniu, z nieobecn膮 min膮, i wreszcie by艂 got贸w, to stoj膮c na odej艣ciu z kapeluszem w r臋ku, czu艂 si臋 za偶enowany, 偶e i w ostatniej chwili nie m贸g艂 znale藕膰 s艂owa, kt贸re by rozwi膮za艂o to wrogie milczenie, i odchodzi艂 ku drzwiom zrezygnowany, zwolna, ze spuszczon膮 g艂ow膮 - gdy w przeciwn膮 stron臋 oddala艂 si臋 tymczasem bez po艣piechu - w g艂膮b zwierciad艂a - kto艣 odwr贸cony na zawsze plecami - przez pust膮 amfilad臋 pokoj贸w, kt贸re nie istnia艂y. SKLEPY CYNAMONOWE W okresie najkr贸tszych, sennych dni zimowych, uj臋tych z obu stron, od poranku i od wieczora, w futrzane kraw臋dzie zmierzch贸w, gdy miasto rozga艂臋zia艂o si臋 coraz g艂臋biej w labirynty zimowych nocy, z trudem przywo艂ywane przez kr贸tki 艣wit do opami臋tania, do powrotu - ojciec m贸j by艂 ju偶 zatracony, zaprzedany, zaprzysi臋偶ony tamtej sferze. Twarz jego i g艂owa zarasta艂y w贸wczas bujnie i dziko siwym w艂osem, stercz膮cym nieregularnie wiechciami, szczecinami, d艂ugimi p臋dzlami, strzelaj膮cymi z brodawek, z brwi, z dziurek od nosa - co nadawa艂o jego fizjonomii wygl膮d starego, nastroszonego lisa. W臋ch jego i s艂uch zaostrza艂 si臋 niepomiernie i zna膰 by艂o po grze jego milcz膮cej i napi臋tej twarzy, 偶e za po艣rednictwem tych zmys艂贸w pozostaje on w ci膮g艂ym kontakcie z niewidzialnym 艣wiatem ciemnych zakamark贸w, dziur mysich, zmursza艂ych przestrzeni pustych pod pod艂og膮 i kana艂贸w kominowych. Wszystkie chroboty, trzaski nocne, tajne, skrzypi膮ce 偶ycie pod艂ogi mia艂y w nim nieomylnego i czujnego dostrzegacza, szpiega i wsp贸艂spiskowca. Absorbowa艂o go to w tym stopniu, 偶e pogr膮偶a艂 si臋 zupe艂nie w tej niedost臋pnej dla nas sferze, z kt贸rej nie pr贸bowa艂 zdawa膰 nam sprawy. Nieraz musia艂 strzepywa膰 palcami i 艣mia膰 si臋 cicho do siebie samego, gdy te wybryki niewidzialnej sfery stawa艂y si臋 zbyt absurdalne; porozumiewa艂 si臋 w贸wczas spojrzeniem z naszym kotem, kt贸ry r贸wnie偶 wtajemniczony w ten 艣wiat, podnosi艂 sw膮 cyniczn膮, zimn膮, porysowan膮 pr臋gami twarz, mru偶膮c z nud贸w i oboj臋tno艣ci sko艣ne szparki oczu. Zdarza艂o si臋 podczas obiadu, 偶e w艣r贸d jedzenia odk艂ada艂 nagle n贸偶 i widelec i z serwet膮 zawi膮zan膮 pod szyj膮 podnosi艂 si臋 kocim ruchem, skrada艂 na brzu艣cach palc贸w do drzwi s膮siedniego, pustego pokoju i z najwi臋ksz膮 ostro偶no艣ci膮 zagl膮da艂 przez dziurk臋 od klucza. Potem wraca艂 do sto艂u, jakby zawstydzony, z zak艂opotanym u艣miechem, w艣r贸d mrukni臋膰 i niewyra藕nych mamrota艅, odnosz膮cych si臋 do wewn臋trznego monologu, w kt贸rym by艂 pogr膮偶ony. A偶eby mu sprawi膰 pewn膮 dystrakcj臋 i oderwa膰 go od chorobliwych docieka艅, wyci膮ga艂a go matka na wieczorne spacery, na kt贸re szed艂, milcz膮c, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i nieobecny duchem. Raz nawet poszli艣my do teatru. Znale藕li艣my si臋 znowu w tej wielkiej, 藕le o艣wietlonej i brudnej sali, pe艂nej sennego gwaru ludzkiego i bez艂adnego zam臋tu. Ale gdy przebrn臋li艣my przez ci偶b臋 ludzk膮, wynurzy艂a si臋 przed nami olbrzymia bladomebieska kurtyna, jak niebo jakiego艣 innego firmamentu. Wielkie, malowane maski r贸偶owe, z wyd臋tymi policzkami, nurza艂y si臋 w ogromnym p艂贸ciennym przestworzu. To sztuczne niebo szerzy艂o si臋 i p艂yn臋艂o wzd艂u偶 i w poprzek, wzbieraj膮c ogromnym tchem patosu i wielkich gest贸w, atmosfer膮 tego 艣wiata sztucznego i pe艂nego blasku, kt贸ry budowa艂 si臋 tam, na dudni膮cych rusztowaniach sceny. Dreszcz p艂yn膮cy przez wielkie oblicze tego nieba, oddech ogromnego p艂贸tna, od kt贸rego ros艂y i o偶ywa艂y maski, zdradza艂 iluzoryczno艣膰 tego firmamentu, sprawia艂 to drganie rzeczywisto艣ci, kt贸re w chwilach metafizycznych odczuwamy jako migotanie tajemnicy. Maski trzepota艂y czerwonymi powiekami, kolorowe wargi szepta艂y co艣 bezg艂o艣nie i wiedzia艂em, 偶e przyjdzie chwila, kiedy napi臋cie tajemnicy dojdzie do zenitu i wtedy wezbrane niebo kurtyny p臋knie naprawd臋, uniesie si臋 i uka偶e rzeczy nies艂ychane i ol艣niewaj膮ce. Lecz nie by艂o mi dane doczeka膰 tej chwili, albowiem tymczasem ojciec zacz膮艂 zdradza膰 pewne oznaki zaniepokojenia, chwyta艂 si臋 za kieszenie i wreszcie o艣wiadczy艂, 偶e zapomnia艂 portfelu z pieni臋dzmi i wa偶nymi dokumentami. Po kr贸tkiej naradzie z matk膮, w kt贸rej uczciwo艣膰 Adeli zosta艂a poddana pospiesznej, rycza艂towej ocenie, zaproponowano mi, 偶ebym wyruszy艂 do domu na poszukiwanie portfelu. Zdaniem matki do rozpocz臋cia widowiska by艂o jeszcze wiele czasu i przy mojej zwinno艣ci mog艂em na czas powr贸ci膰. Wyszed艂em w noc zimow膮, kolorow膮 od iluminacji nieba. By艂a to jedna z tych jasnych nocy, w kt贸rych firmament gwiezdny jest tak rozleg艂y i rozga艂臋ziony, jakby rozpad艂 si臋, roz艂ama艂 i podzieli艂 na labirynt odr臋bnych niebios, wystarczaj膮cych do obdzielenia ca艂ego miesi膮ca nocy zimowych i do nakrycia swymi srebrnymi i malowanymi kloszami wszystkich ich nocnych zjawisk, przyg贸d, awantur i karnawa艂贸w. Jest lekkomy艣lno艣ci膮 nie do darowania wysy艂a膰 w tak膮 noc m艂odego ch艂opca z misj膮 wa偶n膮 i piln膮, albowiem w jej p贸艂艣wietle zwielokrotniaj膮 si臋, pl膮cz膮 i wymieniaj膮 jedne z drugimi ulice. Otwieraj膮 si臋 w g艂臋bi miasta, 偶eby tak rzec, ulice podw贸jne, ulice sobowt贸ry, ulice k艂amliwe i zwodne. Oczarowana i zmylona wyobra藕nia wytwarza z艂udne plany miasta, rzekomo dawno znane i wiadome, w kt贸rych te ulice maj膮 swe miejsce i nazw臋, a noc w niewyczerpanej swej p艂odno艣ci nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarcza膰 wci膮偶 nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy zimowych zaczynaj膮 si臋 zazwyczaj niewinnie od ch臋tki skr贸cenia sobie drogi, u偶ycia niezwyk艂ego lub pr臋dszego przej艣cia. Powstaj膮 pon臋tne kombinacje przeci臋cia zawi艂ej w臋dr贸wki jak膮艣 nie wypr贸bowan膮 przecznic膮. Ale tym razem zacz臋艂o si臋 inaczej. Uszed艂szy par臋 krok贸w, spostrzeg艂em, 偶e jestem bez p艂aszcza. Chcia艂em zawr贸ci膰, lecz po chwili wyda艂o mi si臋 to niepotrzebn膮 strat膮 czasu, gdy偶 noc nie by艂a wcale zimna, przeciwnie - po偶y艂kowana strugami dziwnego ciep艂a, tchnieniami jakiej艣 fa艂szywej wiosny. 艢nieg skurczy艂 si臋 w baranki bia艂e, w niewinne i s艂odkie runo, kt贸re pachnia艂o fio艂kami. W takie same baranki rozpu艣ci艂o si臋 niebo, w kt贸rym ksi臋偶yc dwoi艂 si臋 i troi艂, demonstruj膮c w tym zwielokrotnieniu wszystkie swe fazy i pozycje. Niebo obna偶a艂o tego dnia wewn臋trzn膮 sw膮 konstrukcj臋 w wielu jakby anatomicznych preparatach, pokazuj膮cych spirale i s艂oje 艣wiat艂a, przekroje seledynowych bry艂 nocy, plazm臋 przestworzy, tkank臋 roje艅 nocnych. W tak膮 noc nie podobna i艣膰 Podwalem ani 偶adn膮 inn膮 z ciemnych ulic, kt贸re s膮 odwrotn膮 stron膮, niejako podszewk膮 czterech linij rynku, i nie przypomnie膰 sobie, 偶e o tej p贸藕nej porze bywaj膮 czasem jeszcze otwarte niekt贸re z owych osobliwych a tyle n臋c膮cych sklep贸w, o kt贸rych zapomina si臋 w dnie zwyczajne. Nazywam je sklepami cynamonowymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, kt贸rymi s膮 wy艂o偶one. Te prawdziwie szlachetne handle, w p贸藕n膮 noc otwarte, by艂y zawsze przedmiotem moich gor膮cych marze艅. S艂abo o艣wietlone, ciemne i uroczyste ich wn臋trza pachnia艂y g艂臋bokim zapachem farb, laku, kadzid艂a, aromatem dalekich kraj贸w i rzadkich materia艂贸w. Mog艂e艣 tam znale藕膰 ognie bengalskie, szkatu艂ki czarodziejskie, marki kraj贸w dawno zaginionych, chi艅skie odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owad贸w egzotycznych, papug, tukan贸w, 偶ywe salamandry i bazyliszki, korze艅 Mandragory, norymberskie mechanizmy, homunculusy w doniczkach, mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe ksi膮偶ki, stare folianty pe艂ne przedziwnych rycin i oszo艂amiaj膮cych historyj. Pami臋tam tych starych i pe艂nych godno艣ci kupc贸w, kt贸rzy obs艂ugiwali klient贸w ze spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pe艂ni byli m膮dro艣ci i wyrozumienia dla ich najtajniejszych 偶ycze艅. Ale nade wszystko by艂a tam jedna ksi臋garnia, w kt贸rej raz ogl膮da艂em rzadkie i zakazane druki, publikacje tajnych klub贸w, zdejmuj膮c zas艂on臋 z tajemnic dr臋cz膮cych i upojnych. Tak rzadko zdarza艂a si臋 sposobno艣膰 odwiedzania tych sklep贸w - i w dodatku z ma艂膮, lecz wystarczaj膮c膮 sum膮 pieni臋dzy w kieszeni. Nie mo偶na by艂o pomin膮膰 tej okazji mimo wa偶no艣ci misji powierzonej naszej gorliwo艣ci. Trzeba si臋 by艂o zapu艣ci膰 wed艂ug mego obliczenia w boczn膮 uliczk臋, min膮膰 dwie albo trzy przecznice, a偶eby osi膮gn膮膰 ulic臋 nocnych sklep贸w. To oddala艂o mnie od celu, ale mo偶na by艂o nadrobi膰 sp贸藕nienie, wracaj膮c drog膮 na 呕upy Solne. Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklep贸w cynamonowych, skr臋ci艂em w wiadom膮 mi ulic臋 i lecia艂em wi臋cej, ani偶eli szed艂em, bacz膮c, by nie zmyli膰 drogi. Tak min膮艂em ju偶 trzeci膮 czy czwart膮 przecznic臋, a upragnionej ulicy wci膮偶 nie by艂o. W dodatku nawet konfiguracja ulic nie odpowiada艂a oczekiwanemu obrazowi. Sklep贸w ani 艣ladu. Szed艂em ulic膮, kt贸rej domy nie mia艂y nigdzie bramy wchodowej, tylko okna szczelnie zamkni臋te, 艣lepe odblaskiem ksi臋偶yca. Po drugiej stronie tych dom贸w musi prowadzi膰 w艂a艣ciwa ulica, od kt贸rej te domy s膮 dost臋pne - my艣la艂em sobie. Z niepokojem przyspiesza艂em kroku, rezygnuj膮c w duchu z my艣li zwiedzenia sklep贸w. Byle tylko wydosta膰 si臋 st膮d pr臋dko w znane okolice miasta. Zbli偶a艂em si臋 do wylotu, pe艂en niepokoju, gdzie te偶 ona mnie wyprowadzi. Wyszed艂em na szeroki, rzadko zabudowany go艣ciniec, bardzo d艂ugi i prosty. Owia艂 mnie od razu oddech szerokiej przestrzeni. Sta艂y tam przy ulicy albo w g艂臋bi ogrod贸w malownicze wille, ozdobne budynki bogaczy. W przerwach mi臋dzy nimi widnia艂y parki i mury sad贸w. Obraz przypomina艂 z daleka ulic臋 Lesznia艅sk膮 w jej dolnych i rzadko zwiedzanych okolicach. 艢wiat艂o ksi臋偶yca, rozpuszczone w tysi膮cznych barankach, w 艂uskach srebrnych na niebie, by艂o blade i tak jasne jak w dzie艅 - tylko parki i ogrody czernia艂y w tym srebrnym krajobrazie. Przyjrzawszy si臋 bacznie jednemu z budynk贸w, doszed艂em do przekonania, 偶e mam przed sob膮 tyln膮 i nigdy nie widzian膮 stron臋 gmachu gimnazjalnego. W艂a艣nie dochodzi艂em do bramy, kt贸ra ku memu zdziwieniu by艂a otwarta, sie艅 o艣wietlona. Wszed艂em i znalaz艂em si臋 na czerwonym chodniku korytarza. Mia艂em nadziej臋, 偶e zdo艂am nie spostrze偶ony przekra艣膰 si臋 przez budynek i wyj艣膰 przedni膮 bram膮, skracaj膮c sobie znakomicie drog臋. Przypomnia艂em sobie, 偶e o tej p贸藕nej godzinie musi si臋 w sali profesora Arendta odbywa膰 jedna z lekcyj nadobowi膮zkowych, prowadzona w p贸藕n膮 noc, na kt贸re zbierali艣my si臋 zimow膮 por膮, p艂on膮c szlachetnym zapa艂em do 膰wicze艅 rysunkowych, jakim natchn膮艂 nas ten znakomity nauczyciel. Ma艂a gromadka pilnych gubi艂a si臋 prawie w wielkiej ciemnej sali, na kt贸rej 艣cianach ogromnia艂y i 艂ama艂y si臋 cienie naszych g艂贸w, rzucane od dw贸ch ma艂ych 艣wieczek p艂on膮cych w szyjkach butelek. Prawd臋 m贸wi膮c, niewiele艣my podczas tych godzin rysowali i profesor nie stawia艂 zbyt 艣cis艂ych wymaga艅. Niekt贸rzy przynosili sobie z domu poduszki i uk艂adali si臋 na 艂awkach do powierzchownej drzemki. I tylko najpilniejsi rysowali pod sam膮 艣wiec膮, w z艂otym kr臋gu jej blasku. Czekali艣my zazwyczaj d艂ugo na przyj艣cie profesora, nudz膮c si臋 w艣r贸d sennych rozm贸w. Wreszcie otwiera艂y si臋 drzwi jego pokoju i wchodzi艂 - ma艂y, z pi臋kn膮 brod膮, pe艂en ezoterycznych u艣miech贸w, dyskretnych przemilcze艅 i aromatu tajemnicy. Szybko zaciska艂 za sob膮 drzwi gabinetu, przez kt贸re w momencie otworzenia t艂oczy艂a si臋 za jego g艂ow膮 ci偶ba gipsowych cieni, fragment贸w klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i Tantalid贸w, ca艂y smutny i ja艂owy Olimp, wi臋dn膮cy od lat w tym muzeum gips贸w. Zmierzch tego pokoju m臋tnia艂 i za dnia i przelewa艂 si臋 sennie od gipsowych marze艅, pustych spojrze艅, bledn膮cych owali i zamy艣le艅 odchodz膮cych w nico艣膰. Lubili艣my nieraz pods艂uchiwa膰 pod drzwiami - ciszy, pe艂nej westchnie艅 i szept贸w tego kruszej膮cego w paj臋czynach rumowiska, tego rozk艂adaj膮cego si臋 w nudzie i monotonii zmierzchu bog贸w. Profesor przechadza艂 si臋 dostojnie, pe艂en namaszczenia, wzd艂u偶 pustych 艂awek, w艣r贸d kt贸rych rozrzuceni ma艂ymi grupkami, rysowali艣my co艣 w szarym odblasku nocy zimowej. By艂o zacisznie i sennie. Gdzieniegdzie koledzy moi uk艂adali si臋 do snu. 艢wieczki powoli dogasa艂y w butelkach. Profesor pogr膮偶a艂 si臋 w g艂臋bok膮 witryn臋, pe艂n膮 starych folia艂贸w, staromodnych ilustracyj, sztych贸w i druk贸w. Pokazywa艂 nam w艣r贸d ezoterycznych gest贸w stare litografie wieczornych pejza偶y, g臋stwiny nocne, aleje zimowych park贸w, czerniej膮ce na bia艂ych drogach ksi臋偶ycowych. W艣r贸d sennych rozm贸w up艂ywa艂 niespostrze偶enie czas i bieg艂 nier贸wnomiernie, robi膮c niejako w臋z艂y w up艂ywie godzin, po艂ykaj膮c k臋dy艣 ca艂e puste interwa艂y trwania, Niespostrze偶enie, bez przej艣cia, odnajdywali艣my nasz膮 czered臋 ju偶 w drodze powrotnej na bia艂ej od 艣niegu 艣cie偶ce szpaleru, flankowanej czarn膮, such膮 g臋stwin膮 krzak贸w. Szli艣my wzd艂u偶 tego w艂ochatego brzegu ciemno艣ci, ocieraj膮c si臋 o nied藕wiedzie futro krzak贸w, trzaskaj膮cych pod naszymi nogami w jasn膮 noc bezksi臋偶ycow膮, w mleczny, fa艂szywy dzie艅, daleko po p贸艂nocy. Rozpr贸szona biel tego 艣wiat艂a, m偶膮ca ze 艣niegu, z bladego powietrza, z mlecznych przestworzy, by艂a jak szary papier sztychu, na kt贸rym g艂臋bok膮 czerni膮 pl膮ta艂y si臋 kreski i szrafirunki g臋stych zaro艣li. Noc powtarza艂a teraz g艂臋boko po p贸艂nocy te serie nokturn贸w, sztych贸w nocnych profesora Arendta, kontynuowa艂a jego fantazje. W tej czarnej g臋stwinie parku, we w艂ochatej sier艣ci zaro艣li, w masie kruchego chrustu by艂y miejscami nisze, gniazda najg艂臋bszej puszystej czarno艣ci, pe艂ne pl膮taniny, sekretnych gest贸w, bez艂adnej rozmowy na migi. By艂o w tych gniazdach zacisznie i ciep艂o. Siadali艣my tam na letnim mi臋kkim 艣niegu w naszych w艂ochatych p艂aszczach, zajadaj膮c orzechy, kt贸rych pe艂na by艂a leszczynowa ta g臋stwina w ow膮 wiosenn膮 zim臋. Przez zaro艣la przewija艂y si臋 bezg艂o艣nie kuny, 艂asice i ichneumony, futrzane, w臋sz膮ce zwierz膮tka, 艣mierdz膮ce ko偶uchem, wyd艂u偶one, na niskich 艂apkach. Podejrzewali艣my, 偶e by艂y mi臋dzy nimi okazy gabinetu szkolnego, kt贸re cho膰 wypatroszone i 艂ysiej膮ce, uczuwa艂y w t臋 bia艂膮 noc w swym pustym wn臋trzu g艂os starego instynktu, g艂os rui, i wraca艂y do matecznika na kr贸tki, z艂udny 偶ywot. Ale powoli fosforescencja wiosennego 艣niegu m臋tnia艂a i gas艂a i nadchodzi艂a czarna i g臋sta o膰ma przed 艣witem. Niekt贸rzy z nas zasypiali w ciep艂ym 艣niegu, inni domacywali si臋 w g臋stwinie bram swych dom贸w, wchodzili omackiem do ciemnych wn臋trzy, w sen rodzic贸w i braci, w dalszy ci膮g g艂臋bokiego chrapania, kt贸re doganiali na swych sp贸藕nionych drogach. Te nocne seanse pe艂ne by艂y dla mnie tajemnego uroku, nie mog艂em i teraz pomin膮膰 sposobno艣ci, by nie zagl膮dn膮膰 na moment do sali rysunkowej, postanawiaj膮c, 偶e nie pozwol臋 si臋 tam zatrzyma膰 d艂u偶ej nad kr贸tk膮 chwilk臋. Ale wst臋puj膮c po tylnych, cedrowych schodach, pe艂nych d藕wi臋cznego rezonansu, pozna艂em, 偶e znajduj臋 si臋 w obcej, nigdy nie widzianej stronie gmachu. Najl偶ejszy szmer nie przerywa艂 tu solennej ciszy. Korytarze by艂y w tym skrzydle obszerniejsze, wys艂ane pluszowym dywanem i pe艂ne wytworno艣ci. Ma艂e, ciemno p艂on膮ce lampy 艣wieci艂y na ich zagi臋ciach. Min膮wszy jedno takie kolano, znalaz艂em si臋 na korytarzu jeszcze wi臋kszym, strojnym w przepych pa艂acowy. Jedna jego 艣ciana otwiera艂a si臋 szerokimi, szklanymi arkadami do wn臋trza mieszkania. Zaczyna艂a si臋 tu przed oczyma d艂uga amfilada pokoj贸w, biegn膮cych w g艂膮b i urz膮dzonych z ol艣niewaj膮c膮 wspania艂o艣ci膮. Szpalerem obi膰 jedwabnych, luster z艂oconych, kosztownych mebli i kryszta艂owych paj膮k贸w bieg艂 wzrok w puszysty mi膮偶sz tych zbytkownych wn臋trzy, pe艂nych kolorowego wirowania i migotliwych arabesek, pl膮cz膮cych si臋 girland i p膮czkuj膮cych kwiat贸w. G艂臋boka cisza tych pustych salon贸w pe艂na by艂a tylko tajnych spojrze艅, kt贸re oddawa艂y sobie zwierciad艂a, i pop艂ochu arabesek, biegn膮cych wysoko fryzami wzd艂u偶 艣cian i gubi膮cych si臋 w sztukateriach bia艂ych sufit贸w. Z podziwem i czci膮 sta艂em przed tym przepychem, domy艣la艂em si臋, 偶e nocna moja eskapada zaprowadzi艂a mnie niespodzianie w skrzyd艂o dyrektora, przed jego prywatne mieszkanie. Sta艂em przygwo偶d偶ony ciekawo艣ci膮, z bij膮cym sercem, got贸w do ucieczki za najl偶ejszym szmerem. Jak偶e m贸g艂bym, przy艂apany, usprawiedliwi膰 to moje nocne szpiegowanie, moje zuchwa艂e w艣cibstwo? W kt贸rym艣 z g艂臋bokich pluszowych foteli mog艂a, nie dostrze偶ona i cicha, siedzie膰 c贸reczka dyrektora i podnie艣膰 nagle na mnie oczy znad ksi膮偶ki - czarne, sybili艅skie, spokojne oczy, kt贸rych spojrzenia nikt z nas wytrzyma膰 nie umia艂. Ale cofn膮膰 si臋 w po艂owie drogi, nie dokonawszy powzi臋tego planu, poczyta艂bym by艂 sobie za tch贸rzostwo. Zreszt膮 g艂臋boka cisza panowa艂a dooko艂a w pe艂nych przepychu wn臋trzach, o艣wietlonych przy膰mionym 艣wiat艂em nie okre艣lonej pory. Przez arkady korytarza widzia艂em na drugim ko艅cu wielkiego salonu du偶e, oszklone drzwi, prowadz膮ce na taras. By艂o tak cicho woko艂o, 偶e nabra艂em odwagi. Nie wydawa艂o mi si臋 to po艂膮czone ze zbyt wielkim ryzykiem, zej艣膰 z paru stopni, prowadz膮cych do poziomu sali, w kilku susach przebiegn膮膰 wielki, kosztowny dywan i znale藕膰 si臋 na tarasie, z kt贸rego bez trudu dosta膰 si臋 mog艂em na dobrze mi znan膮 ulic臋. Uczyni艂em tak. Zeszed艂szy na parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelaj膮ce tam z wazon贸w a偶 do arabesek sufitu, spostrzeg艂em, 偶e znajduj臋 si臋 ju偶 w艂a艣ciwie na gruncie neutralnym, gdy偶 salon nie mia艂 wcale przedniej 艣ciany. By艂 on rodzajem wielkiej loggii, 艂膮cz膮cej si臋 przy pomocy paru stopni z placem miejskim. By艂a to niejako odnoga tego placu i niekt贸re meble sta艂y ju偶 na bruku. Zbieg艂em z kilku kamiennych schod贸w i znalaz艂em si臋 zn贸w na ulicy. Konstelacje sta艂y ju偶 stromo na g艂owie, wszystkie gwiazdy przekr臋ci艂y si臋 na drug膮 stron臋, ale ksi臋偶yc, zagrzebany w pierzyny ob艂oczk贸w, kt贸re roz艣wietla艂 sw膮 niewidzialn膮 obecno艣ci膮, zdawa艂 si臋 mie膰 przed sob膮 jeszcze niesko艅czon膮 drog臋 i, zatopiony w swych zawi艂ych procederach niebieskich, nie my艣la艂 o 艣wicie. Na ulicy czernia艂o kilka doro偶ek, rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemi膮ce kraby czy karakony. Wo藕nica nachyli艂 si臋 z wysokiego koz艂a. Mia艂 twarz drobn膮, czerwon膮 i dobroduszn膮. - Pojedziemy, paniczu? - zapyta艂. Pow贸z zadygota艂 we wszystkich stawach i przegubach swego wielocz艂onkowego cia艂a i ruszy艂 na lekkich obr臋czach. Ale kto w tak膮 noc powierza si臋 kaprysom nieobliczalnego doro偶karza? W艣r贸d klekotu szprych, w艣r贸d dudnienia pud艂a i budy nie mog艂em porozumie膰 si臋 z nim co do celu drogi. Kiwa艂 na wszystko niedbale i pob艂a偶liwie g艂ow膮 i pod艣piewywa艂 sobie, jad膮c drog膮 okr臋偶n膮 przez miasto. Przed jakim艣 szynkiem sta艂a grupa doro偶karzy, kiwaj膮c na艅 przyja藕nie r臋kami. Odpowiedzia艂 im co艣 rado艣nie, po czym nie zatrzymuj膮c pojazdu, rzuci艂 mi lejce na kolana, spu艣ci艂 si臋 z koz艂a i przy艂膮czy艂 do gromady koleg贸w. Ko艅, stary m膮dry ko艅 doro偶karski, ogl膮dn膮艂 si臋 pobie偶nie i pojecha艂 dalej jednostajnym, doro偶karskim k艂usem. W艂a艣ciwie ko艅 ten budzi艂 zaufanie - wydawa艂 si臋 m膮drzejszy od wo藕nicy. Ale powozi膰 nie umia艂em - trzeba si臋 by艂o zda膰 na jego wol臋. Wjechali艣my na podmiejsk膮 ulic臋 uj臋t膮 z obu stron w ogrody. Ogrody te przechodzi艂y zwolna, w miar臋 posuwania si臋, w parki wielkodrzewne, a te w lasy. Nie zapomn臋 nigdy tej jazdy 艣wietlistej w najja艣niejsz膮 noc zimow膮. Kolorowa mapa niebios wyogromnia艂a w kopu艂臋 niezmiern膮, na kt贸rej spi臋trzy艂y si臋 fantastyczne l膮dy, oceany i morza, porysowane liniami wir贸w i pr膮d贸w gwiezdnych, 艣wietlistymi liniami geografii niebieskiej. Powietrze sta艂o si臋 lekkie do oddychania i 艣wietlane jak gaza srebrna. Pachnia艂o fio艂kami. Spod we艂nianego jak bia艂e karaku艂y 艣niegu wychyla艂y si臋 anemony dr偶膮ce, z iskr膮 艣wiat艂a ksi臋偶ycowego w delikatnym kielichu. Las ca艂y zdawa艂 si臋 iluminowa膰 tysi膮cznymi 艣wiat艂ami, gwiazdami, kt贸re rz臋si艣cie roni艂 grudniowy firmament. Powietrze dysza艂o jak膮艣 tajn膮 wiosn膮, niewypowiedzian膮 czysto艣ci膮 艣niegu i fio艂k贸w. Wjechali艣my w teren pag贸rkowaty. Linie wzg贸rzy, w艂ochatych nagimi r贸zgami drzew, podnosi艂y si臋 jak b艂ogie westchnienia w niebo. Ujrza艂em na tych szcz臋艣liwych zboczach ca艂e grupy w臋drowc贸w, zbieraj膮cych w艣r贸d mchu i krzak贸w opad艂e i mokre od 艣niegu gwiazdy. Droga sta艂a si臋 stroma, ko艅 po艣lizgiwa艂 si臋 i z trudem ci膮gn膮艂 pojazd, graj膮cy wszystkimi przegubami. By艂em szcz臋艣liwy. Pier艣 moja wch艂ania艂a t臋 b艂og膮 wiosn臋 powietrza, 艣wie偶o艣膰 gwiazd i 艣niegu. Przed piersi膮 konia zbiera艂 si臋 wa艂 bia艂ej piany 艣nie偶nej, coraz wy偶szy i wy偶szy. Z trudem przekopywa艂 si臋 ko艅 przez czyst膮 i 艣wie偶膮 jego mas臋. Wreszcie usta艂. Wyszed艂em z doro偶ki. Dysza艂 ci臋偶ko ze zwieszon膮 g艂ow膮. Przytuli艂em jego 艂eb do piersi, w jego wielkich czarnych oczach l艣ni艂y 艂zy. Wtedy ujrza艂em na jego brzuchu okr膮g艂膮 czarn膮 ran臋. - -Dlaczego mi nie powiedzia艂e艣? - szepn膮艂em ze 艂zami. - Drogi m贸j - to dla ciebie - rzek艂 i sta艂 si臋 bardzo ma艂y, jak konik z drzewa. Opu艣ci艂em go. Czu艂em si臋 dziwnie lekki i szcz臋艣liwy. Zastanawia艂em si臋, czy czeka膰 na ma艂膮 kolejk臋 lokaln膮, kt贸ra tu zaje偶d偶a艂a, czy te偶 pieszo wr贸ci膰 do miasta. Zacz膮艂em schodzi膰 strom膮 serpentyn膮 w艣r贸d lasu, pocz膮tkowo id膮c krokiem lekkim, elastycznym, potem, nabieraj膮c rozp臋du, przeszed艂em w posuwisty szcz臋艣liwy bieg, kt贸ry zmieni艂 si臋 wnet w jazd臋 jak na nartach. Mog艂em dowoli regulowa膰 szybko艣膰, kierowa膰 jazd膮 przy pomocy lekkich zwrot贸w cia艂a. W pobli偶u miasta zahamowa艂em ten bieg tryumfalny, zmieniaj膮c go na przyzwoity krok spacerowy. Ksi臋偶yc sta艂 jeszcze ci膮gle wysoko. Transformacje nieba, metamorfozy jego wielokrotnych sklepie艅 w coraz to kunsztowniejsze konfiguracje nie mia艂y ko艅ca. Jak srebrne astrolabium otwiera艂o niebo w t臋 noc czarodziejsk膮 mechanizm wn臋trza i ukazywa艂o w niesko艅czonych ewolucjach z艂ocist膮 matematyk臋 swych k贸艂 i tryb贸w. Na rynku spotka艂em ludzi za偶ywaj膮cych przechadzki. Wszyscy, oczarowani widowiskiem tej nocy, mieli twarze wzniesione i srebrne od magii nieba. Troska o portfel opu艣ci艂a mnie zupe艂nie. Ojciec, pogr膮偶ony w swych dziwactwach, zapewne zapomnia艂 ju偶 o zgubie, o matk臋 nie dba艂em. W tak膮 noc, jedyn膮 w roku, przychodz膮 szcz臋艣liwe my艣li, natchnienia, wieszcze tkni臋cia palca bo偶ego. Pe艂en pomys艂贸w i inspiracji, chcia艂em skierowa膰 si臋 do domu, gdy zaszli mi drog臋 koledzy z ksi膮偶kami pod pach膮. Zbyt wcze艣nie wyszli do szko艂y, obudzeni jasno艣ci膮 tej nocy, kt贸ra nie chcia艂a si臋 sko艅czy膰. Poszli艣my gromad膮 na spacer stromo spadaj膮c膮 ulic膮, z kt贸rej wia艂 powiew fio艂k贸w, niepewni, czy to jeszcze magia nocy srebrzy艂a si臋 na 艣niegu, czy te偶 艣wit ju偶 wstawa艂... ULICA KROKODYLI M贸j ojciec przechowywa艂 w dolnej szufladzie swego g艂臋bokiego biurka star膮 i pi臋kn膮 map臋 naszego miasta. By艂 to ca艂y wolumen in folio pergaminowych kart, kt贸re pierwotnie spojone skrawkami p艂贸tna, tworzy艂y ogromn膮 map臋 艣cienn膮 w kszta艂cie panoramy z ptasiej perspektywy. Zawieszona na 艣cianie, zajmowa艂a niemal przestrze艅 ca艂ego pokoju i otwiera艂a daleki widok na ca艂膮 dolin臋 Ty艣mienicy, wij膮cej si臋 falisto bladoz艂ot膮 wst臋g膮, na ca艂e pojezierze szeroko rozlanych moczar贸w i staw贸w, na pofa艂dowane przedg贸rza, ci膮gn膮ce si臋 ku po艂udniowi, naprz贸d z rzadka, potem coraz t艂umniejszymi pasmami, szachownic膮 okr膮g艂awych wzg贸rzy, coraz mniejszych i coraz bledszych, w miar臋 jak odchodzi艂y ku z艂otawej i dymnej mgle horyzontu. Z tej zwi臋d艂ej dali peryferii wynurza艂o si臋 miasto i ros艂o ku przodowi, naprz贸d jeszcze w nie zr贸偶nicowanych kompleksach, w zwartych blokach i masach dom贸w, poprzecinanych g艂臋bokimi parowami ulic, by bli偶ej jeszcze wyodr臋bni膰 si臋 w pojedyncze kamienice, sztychowane z ostr膮 wyrazisto艣ci膮 widok贸w ogl膮danych przez lunet臋. Na tych bli偶szych planach wydoby艂 sztycharz ca艂y zawik艂any i wieloraki zgie艂k ulic i zau艂k贸w, ostr膮 wyrazisto艣膰 gzyms贸w, architraw贸w, archiwolt i pilastr贸w, 艣wiec膮cych w p贸藕nym i ciemnym z艂ocie pochmurnego popo艂udnia, kt贸re pogr膮偶a wszystkie za艂omy i framugi w g艂臋bokiej sepii cienia. Bry艂y i pryzmy tego cienia wcina艂y si臋, jak plastry ciemnego miodu, w w膮wozy ulic, zatapia艂y w swej ciep艂ej, soczystej masie tu ca艂膮 po艂ow臋 ulicy, tam wy艂om mi臋dzy domami, dramatyzowa艂y i orkiestrowa艂y ponur膮 romantyk膮 cieni t臋 wielorak膮 polifoni臋 architektoniczn膮. Na tym planie, wykonanym w stylu barokowych prospekt贸w, okolica Ulicy Krokodylej 艣wieci艂a pust膮 biel膮, jak膮 na kartach geograficznych zwyk艂o si臋 oznacza膰 okolice podbiegunowe, krainy niezbadane i niepewnej egzystencji. Tylko linie kilku ulic wrysowane tam by艂y czarnymi kreskami i opatrzone nazwami w prostym, nieozdobnym pi艣mie, w odr贸偶nieniu od szlachetnej antykwy innych napis贸w. Widocznie kartograf wzbrania艂 si臋 uzna膰 przynale偶no艣膰 tej dzielnicy do zespo艂u miasta i zastrze偶enie swe wyrazi艂 w tym odr臋bnym i postponuj膮cym wykonaniu. Aby zrozumie膰 t臋 rezerw臋, musimy ju偶 teraz zwr贸ci膰 uwag臋 na dwuznaczny i w膮tpliwy charakter tej dzielnicy, tak bardzo odbiegaj膮cy od zasadniczego tonu ca艂ego miasta. By艂 to dystrykt przemys艂owo-handlowy z podkre艣lonym jaskrawo charakterem trze藕wej u偶ytkowo艣ci. Duch czasu, mechanizm ekonomiki, nie oszcz臋dzi艂 i naszego miasta i zapu艣ci艂 korzenie na skrawku jego peryferii, gdzie rozwin膮艂 si臋 w paso偶ytnicz膮 dzielnic臋. Kiedy w starym mie艣cie panowa艂 wci膮偶 jeszcze nocny, pok膮tny handel, pe艂en solennej ceremonialno艣ci, w tej nowej dzielnicy rozwin臋艂y si臋 od razu nowoczesne, trze藕we formy komercjalizmu. Pseudoamerykanizm, zaszczepiony na starym, zmursza艂ym gruncie miasta, wystrzeli艂 tu bujn膮, lecz pust膮 i bezbarwn膮 wegetacj膮 tandetnej, lichej pretensjonalno艣ci. Widzia艂o si臋 tam tanie, marnie budowane kamienice o karykaturalnych fasadach, oblepione monstrualnymi sztukateriami z pop臋kanego gipsu. Stare, krzywe domki podmiejskie otrzyma艂y szybko sklecone portale, kt贸re dopiero bli偶sze przyjrzenie demaskowa艂o jako n臋dzne imitacje wielkomiejskich urz膮dze艅. Wadliwe, m臋tne i brudne szyby, 艂ami膮ce w falistych refleksach ciemne odbicie ulicy, nie heblowane drzewo portali, szara atmosfera ja艂owych tych wn臋trzy, osiadaj膮cych paj臋czyn膮 i k艂akami kurzu na wysokich p贸艂kach i wzd艂u偶 odartych i krusz膮cych si臋 艣cian, wyciska艂y tu, na sklepach, pi臋tno dzikiego Klondike'u. Tak ci膮gn臋艂y si臋 jeden za drugim, magazyny krawc贸w, konfekcje, sk艂ady porcelany, drogerie, zak艂ady fryzjerskie. Szare ich, wielkie szyby wystawowe nosi艂y uko艣nie lub w p贸艂kolu biegn膮ce napisy ze z艂oconych plastycznych liter: CONFISERIE, MANUCURE, KING OF ENGLAND. Rdzenni mieszka艅cy miasta trzymali si臋 z dala od tej okolicy, zamieszkiwanej przez szumowiny, przez gmin, przez kreatury bez charakteru, bez g臋sto艣ci, przez istn膮 lichot臋 moraln膮, t臋 tandetn膮 odmian臋 cz艂owieka, kt贸ra rodzi si臋 w takich efemerycznych 艣rodowiskach. Ale w dniach upadku, w godzinach niskiej pokusy zdarza艂o si臋, 偶e ten lub 贸w z mieszka艅c贸w miasta zab艂膮kiwa艂 si臋 na wp贸艂 przypadkiem w t臋 w膮tpliw膮 dzielnic臋. Najlepsi nie byli czasem wolni od pokusy dobrowolnej degradacji, zniwelowania granic i hierarchii, p艂awienia si臋 w tym p艂ytkim b艂ocie wsp贸lnoty, 艂atwej intymno艣ci, brudnego zmieszania. Dzielnica ta by艂a eldoradem takich dezerter贸w moralnych, takich zbieg贸w spod sztandaru godno艣ci w艂asnej. Wszystko zdawa艂o si臋 tam podejrzane i dwuznaczne, wszystko zaprasza艂o sekretnym mrugni臋ciem, cynicznie artyku艂owanym gestem, wyra藕nie przymru偶onym perskim okiem - do nieczystych nadziei, wszystko wyzwala艂o z p臋t nisk膮 natur臋. Ma艂o kto, nie uprzedzony, spostrzega艂 dziwn膮 osobliwo艣膰 tej dzielnicy: brak barw, jak gdyby w tym tandetnym, w po艣piechu wyros艂ym mie艣cie nie mo偶na by艂o sobie pozwoli膰 na luksus kolor贸w. Wszystko tam by艂o szare jak na jednobarwnych fotografiach, jak w ilustrowanych prospektach. Podobie艅stwo to wychodzi艂o poza zwyk艂膮 metafor臋, gdy偶 chwilami, w臋druj膮c po tej cz臋艣ci miasta, mia艂o si臋 w istocie wra偶enie, 偶e wertuje si臋 w jakim艣 prospekcie, w nudnych rubrykach komercjalnych og艂osze艅, w艣r贸d kt贸rych zagnie藕dzi艂y si臋 paso偶ytniczo podejrzane anonse, dra偶liwe notatki, w膮tpliwe ilustracje; i w臋dr贸wki te by艂y r贸wnie ja艂owe i bez rezultatu jak ekscytacje fantazji, p臋dzonej przez szpalty i kolumny pornograficznych druk贸w. Wchodzi艂o si臋 do jakiego艣 krawca, 偶eby zam贸wi膰 ubranie - ubranie o taniej elegancji, tak charakterystycznej dla tej dzielnicy. Lokal by艂 wielki i pusty, bardzo wysoki i bezbarwny. Ogromne wielopi臋trowe p贸艂ki wznosz膮 si臋 jedne nad drugimi w nie okre艣lon膮 wysoko艣膰 tej hali. Kondygnacje pustych p贸艂ek wyprowadzaj膮 wzrok w g贸r臋 a偶 pod sufit, kt贸ry mo偶e by膰 niebem - lichym, bezbarwnym, odrapanym niebem tej dzielnicy. Natomiast dalsze magazyny, kt贸re wida膰 przez otwarte drzwi, pe艂ne s膮 a偶 pod sufit pude艂 i karton贸w, pi臋trz膮cych si臋 ogromn膮 kartotek膮, kt贸ra rozpada si臋 w g贸rze, pod zagmatwanym niebem strychu w kubatur臋 pustki, w ja艂owy budulec nico艣ci. Przez wielkie szare okna, kratkowane wielokrotnie jak arkusze papieru kancelaryjnego, nie wchodzi 艣wiat艂o, gdy偶 przestrze艅 sklepu ju偶 nape艂niona jest, jak wod膮, indyferentn膮 szar膮 po艣wiat膮, kt贸ra nie rzuca cienia i nie akcentuje niczego. Wnet nawija si臋 jaki艣 smuk艂y m艂odzieniec, zadziwiaj膮co us艂u偶ny, gi臋tki i nieodporny, a偶eby dogodzi膰 naszym 偶yczeniom i zala膰 nas tani膮 i 艂atw膮 wymow膮 subiekta. Ale gdy, gadaj膮c, rozwija ogromne postawy sukna, przymierza, fa艂duje i drapuje nieko艅cz膮c膮 si臋 strug臋 materia艂u, przep艂ywaj膮c膮 przez jego r臋ce, formuj膮c z jego fal iluzoryczne surduty i spodnie, ca艂a ta manipulacja wydaje si臋 czym艣 nieistotnym, pozorem, komedi膮, ironicznie zarzucon膮 zas艂on膮 na prawdziwy sens sprawy. Panienki sklepowe, smuk艂e i czarne, ka偶da z jak膮艣 skaz膮 pi臋kno艣ci (charakterystyczn膮 dla tej dzielnicy wybrakowanych artyku艂贸w), wchodz膮 i wychodz膮, staj膮 w drzwiach magazyn贸w, sonduj膮c oczyma, czy rzecz wiadoma (powierzona do艣wiadczonym r臋kom subiekta) dojrzewa do punktu w艂a艣ciwego. Subiekt przymila si臋 i kryguje i chwilami robi wra偶enie transwestyty. Chcia艂oby si臋 go uj膮膰 pod mi臋kko zarysowan膮 brod臋 lub uszczyp-n膮膰 w upudrowany blady policzek, gdy z porozumiewawczym p贸艂spojrzeniem dyskretnie zwraca uwag臋 na mark臋 ochronn膮 towaru, mark臋 o przejrzystej symbolice. Zwolna sprawa wyboru ubrania schodzi na plan dalszy. Ten mi臋kki do efeminacji i zepsuty m艂odzieniec, pe艂en zrozumienia dla najintymniejszych porusze艅 klienta, przesuwa teraz przed jego oczyma osobliwe marki ochronne, ca艂膮 bibliotek臋 znak贸w ochronnych, gabinet kolekcjonerski wyrafinowanego zbieracza. Pokazywa艂o si臋 w贸wczas, 偶e magazyn konfekcji by艂 tylko fasad膮, za kt贸r膮 kry艂a si臋 antykwarnia, zbi贸r wysoce dwuznacznych wydawnictw i druk贸w prywatnych. Us艂u偶ny subiekt otwiera dalsze sk艂ady, wype艂nione a偶 pod sufit ksi膮偶kami, rycinami, fotografiami. Te winiety, te ryciny przechodz膮 stokrotnie naj艣mielsze nasze marzenia. Takich kulminacyj zepsucia, takich wymy艣lno艣ci wyuzdania nie przeczuwali艣my nigdy. Panienki sklepowe przesuwaj膮 si臋 coraz cz臋艣ciej pomi臋dzy szeregami ksi膮偶ek, szare i papierowe, ale pe艂ne pigmentu w zepsutych twarzach, ciemnego pigmentu brunetek o l艣ni膮cej i t艂ustej czarno艣ci, kt贸ra zaczajona w oczach, z nag艂a wybiega艂a z nich zygzakiem l艣ni膮cego karakoniego biegu. Ale i w spalonych rumie艅cach, w pikantnych stygmatach pieprzyk贸w, we wstydliwych znamionach ciemnego puszku zdradza艂a si臋 rasa zapiek艂ej, czarnej krwi. Ten barwik o nazbyt intensywnej mocy, ta mokka g臋sta i aromatyczna zdawa艂a si臋 plami膰 ksi膮偶ki, kt贸re bra艂y one do oliwkowej d艂oni, ich dotkni臋cia zdawa艂y si臋 je farbowa膰 i zostawia膰 w powietrzu ciemny deszcz pieg贸w, smug臋 tabaki, jak purchawka o podniecaj膮cej, animalnej woni. Tymczasem powszechna rozwi膮z艂o艣膰 zrzuca艂a coraz bardziej hamulce pozor贸w. Subiekt, wyczerpawszy sw膮 natarczyw膮 aktywno艣膰, przechodzi艂 powoli do kobiecej bierno艣ci. Le偶y teraz na jednej z wielu kanap, porozstawianych w艣r贸d rejon贸w ksi膮偶ek, w jedwabnej pid偶amie, ods艂aniaj膮cej kobiecy dekolt. Panienki demonstruj膮, jedna przed drug膮, figury i pozycje rycin ok艂adkowych, inne zasypiaj膮 ju偶 na prowizorycznych pos艂aniach. Nacisk na klienta rozlu藕nia艂 si臋. Wypuszczano go z kr臋gu natarczywego zainteresowania, pozostawiano sobie samemu. Subiektki, zaj臋te rozmow膮, nie zwraca艂y na艅 wi臋cej uwagi. Odwr贸cone do niego ty艂em lub bokiem, przystawa艂y w aroganckim kontra po艣cie, przest臋powa艂y z nogi na nog臋, graj膮c kokieteryjnym obuwiem, przepuszcza艂y z g贸ry na d贸艂 po smuk艂ym ciele w臋偶ow膮 gr臋 cz艂onk贸w, atakuj膮c ni膮 spoza swej niedba艂ej nieodpowiedzialno艣ci podnieconego widza, kt贸rego ignorowa艂y. Tak cofano si臋, wsuwano w g艂膮b z wyrachowaniem, otwieraj膮c woln膮 przestrze艅 dla aktywno艣ci go艣cia. Skorzystajmy z tego momentu nieuwagi, a偶eby wymkn膮膰 si臋 nieprzewidzianym konsekwencjom tej niewinnej wizyty i wydosta膰 si臋 na ulic臋. Nikt nas nie zatrzymuje. Przez korytarze ksi膮偶ek, pomi臋dzy d艂ugimi rega艂ami czasopism i druk贸w wydostajemy si臋 ze sklepu i oto jeste艣my w tym miejscu Ulicy Krokodylej, gdzie z wyniesionego jej punktu wida膰 niemal ca艂膮 d艂ugo艣膰 tego szerokiego traktu a偶 do dalekich, nie wyko艅czonych zabudowa艅 dworca kolejowego. Jest to szary dzie艅, jak zawsze w tej okolicy, i ca艂a sceneria wydaje si臋 chwilami fotografi膮 z ilustrowanej gazety, tak szare, tak p艂askie s膮 domy, ludzie i pojazdy. Ta rzeczywisto艣膰 jest cienka jak papier i wszystkimi szparami zdradza sw膮 imitatywno艣膰. Chwilami ma si臋 wra偶enie, 偶e tylko na ma艂ym skrawku przed nami uk艂ada si臋 wszystko przyk艂adnie w ten pointowany obraz bulwaru wielkomiejskiego, gdy tymczasem ju偶 na bokach rozwi膮zuje si臋 i rozprz臋ga ta zaimprowizowana maskarada i, niezdolna wytrwa膰 w swej roli, rozpada si臋 za nami w gips i paku艂y, w rupieciarni臋 jakiego艣 ogromnego pustego teatru. Napi臋cie pozy, sztuczna powaga maski, ironiczny patos dr偶y na tym nask贸rku. Ale dalecy jeste艣my od ch臋ci demaskowania widowiska. Wbrew lepszej wiedzy czujemy si臋 wci膮gni臋ci w tandetny czar dzielnicy. Zreszt膮 nie brak w obrazie miasta i pewnych cech autoparodii. Rz臋dy ma艂ych, parterowych domk贸w podmiejskich zmieniaj膮 si臋 z wielopi臋trowymi kamienicami, kt贸re zbudowane jak z kartonu, s膮 konglomeratem szyld贸w, 艣lepych okien biurowych, szklistoszarych wystaw, reklam i numer贸w. Pod domami p艂ynie rzeka t艂umu. Ulica jest szeroka jak bulwar wielkomiejski, ale jezdnia, jak place wiejskie, zrobiona jest z ubitej gliny, pe艂na wyboj贸w, ka艂u偶y i trawy. Ruch uliczny dzielnicy s艂u偶y do por贸wna艅 w tym mie艣cie, mieszka艅cy m贸wi膮 o nim z dum膮 i porozumiewawczym b艂yskiem w oku. Szary, bezosobisty ten t艂um jest nader przej臋ty sw膮 rol膮 i pe艂en gorliwo艣ci w demonstrowaniu wielkomiejskiego pozoru. Wszelako, mimo zaaferowania i interesowno艣ci, ma si臋 wra偶enie b艂臋dnej, monotonnej, bezcelowej w臋dr贸wki, jakiego艣 sennego korowodu marionetek. Atmosfera dziwnej b艂aho艣ci przenika t臋 ca艂膮 sceneri臋. T艂um p艂ynie monotonnie i, rzecz dziwna, widzi si臋 go zawsze jakby niewyra藕nie, figury przep艂ywaj膮 w spl膮tanym, 艂agodnym zgie艂ku, nie dochodz膮c do zupe艂nej wyrazisto艣ci. Czasem tylko wy艂awiamy z tego gwaru wielu g艂贸w jakie艣 ciemne, 偶ywe spojrzenie, jaki艣 czarny melonik nasuni臋ty g艂臋boko na g艂ow臋, jakie艣 p贸艂 twarzy rozdarte u艣miechem, z ustami, kt贸re w艂a艣nie co艣 powiedzia艂y, jak膮艣 nog臋 wysuni臋t膮 w kroku i tak ju偶 zastyg艂膮 na zawsze. Osobliwo艣ci膮 dzielnicy s膮 doro偶ki bez wo藕nic贸w, biegn膮ce samopas po ulicach. Nie jakoby nie by艂o tu doro偶karzy, ale wmieszani w t艂um i zaj臋ci tysi膮cem spraw, nie troszcz膮 si臋 o swe doro偶ki. W tej dzielnicy pozoru i pustego gestu nie przywi膮zuje si臋 zbytniej wagi do 艣cis艂ego celu jazdy i pasa偶erowie powierzaj膮 si臋 tym b艂臋dnym pojazdom z lekkomy艣lno艣ci膮, kt贸ra cechuje tu wszystko. Nieraz mo偶na ich widzie膰 na niebezpiecznych zakr臋tach, wychylonych daleko z po艂amanej budy, jak z lejcami w d艂oniach przeprowadzaj膮 z nat臋偶eniem trudny manewr wymijania. Mamy w tej dzielnicy tak偶e tramwaje. Ambicja rajc贸w miejskich 艣wi臋ci tu najwy偶szy sw贸j triumf. Ale po偶a艂owania godny jest widok tych woz贸w, zrobionych z papier m芒ch茅, o 艣cianach powyginanych i zmi臋tych od wieloletniego u偶ytku. Cz臋sto brak im zupe艂nie przedniej 艣ciany tak, 偶e widzie膰 mo偶na w przeje藕dzie pasa偶er贸w, siedz膮cych sztywnie i zachowuj膮cych si臋 z wielk膮 godno艣ci膮. Tramwaje te popychane s膮 przez tragarzy miejskich. Najdziwniejsz膮 atoli rzecz膮 jest komunikacja kolejowa na Ulicy Krokodylej. Czasami, w nieregularnych porach dnia, gdzie艣 ku ko艅cowi tygodnia mo偶na zauwa偶y膰 t艂um ludzi czekaj膮cych na zakr臋cie ulicy na poci膮g. Nie jest si臋 nigdy pewnym, czy przyjedzie i gdzie stanie, i zdarza si臋 cz臋sto, 偶e ludzie ustawiaj膮 si臋 w dw贸ch r贸偶nych punktach, nie mog膮c uzgodni膰 swych pogl膮d贸w na miejsce przystanku. Czekaj膮 d艂ugo i stoj膮 czarnym milcz膮cym t艂umem wzd艂u偶 ledwo zarysowanych 艣lad贸w toru, z twarzami w profilu, jak szereg bladych masek z papieru, wyci臋tych w fantastyczn膮 lini臋 zapatrzenia. I wreszcie niespodzianie zaje偶d偶a, ju偶 wjecha艂 z bocznej uliczki, sk膮d go oczekiwano, niski jak w膮偶, miniaturowy, z ma艂膮, sapi膮c膮, kr臋p膮 lokomotyw膮. Wjecha艂 w ten czarny szpaler i ulica staje si臋 ciemna od tego ci膮gu woz贸w, siej膮cych py艂 w臋glowy. Ciemne sapanie parowozu i powiew dziwnej powagi, pe艂nej smutku, t艂umiony po艣piech i zdenerwowanie zamieniaj膮 ulic臋 na chwil臋 w hal臋 dworca kolejowego w szybko zapadaj膮cym zmierzchu zimowym. Plag膮 naszego miasta jest a偶iota偶 bilet贸w kolejowych i przekupstwo. W ostatniej chwili, gdy poci膮g ju偶 stoi na stacji, tocz膮 si臋 w nerwowym po艣piechu pertraktacje z przekupnymi urz臋dnikami linii 偶elaznej. Zanim te negocjacje si臋 ko艅cz膮, poci膮g rusza, odprowadzany przez wolno sun膮cy, rozczarowany t艂um, kt贸ry odprowadza go daleko, a偶eby si臋 wreszcie rozproszy膰. Ulica, zacie艣niona na chwil臋 do tego zaimprowizowanego dworca, pe艂nego zmierzchu i tchnienia dalekich dr贸g - rozwidnia si臋 znowu, rozszerza i przepuszcza zn贸w swym korytem beztroski monotonny t艂um spacerowicz贸w, kt贸ry w臋druje w艣r贸d gwaru rozm贸w wzd艂u偶 wystaw sklepowych, tych brudnych, szarych czworobok贸w, pe艂nych tandetnych towar贸w, wielkich woskowych manekin贸w i lalek fryzjerskich. Wyzywaj膮co ubrane, w d艂ugich koronkowych sukniach przechodz膮 prostytutki. Mog膮 to by膰 zreszt膮 偶ony fryzjer贸w lub kapelmistrz贸w kawiarnianych. Id膮 drapie偶nym, posuwistym krokiem i maj膮 w niedobrych, zepsutych twarzach nieznaczn膮 skaz臋, kt贸ra je przekre艣la: zezuj膮 czarnym, krzywym zezem lub maj膮 usta rozdarte, lub brak im koniuszka nosa. Mieszka艅cy miasta dumni s膮 z tego odoru zepsucia, kt贸rym tchnie Ulica Krokodyli. Nie mamy potrzeby niczego sobie odmawia膰 - my艣l膮 z dum膮 - sta膰 nas i na prawdziw膮 wielkomiejsk膮 rozpust臋. Twierdz膮 oni, 偶e ka偶da kobieta w tej dzielnicy jest kokot膮. W istocie wystarczy zwr贸ci膰 uwag臋 na kt贸r膮艣 - a natychmiast spotyka si臋 to uporczywe, lepkie spojrzenie, kt贸re nas zmra偶a rozkoszn膮 pewno艣ci膮. Nawet dziewcz臋ta szkolne nosz膮 tu w pewien charakterystyczny spos贸b kokardy, stawiaj膮 swoist膮 manier膮 smuk艂e nogi i maj膮 t臋 nieczyst膮 skaz臋 w spojrzeniu, w kt贸rej le偶y preformowane przysz艂e zepsucie. A jednak - a jednak czy mamy zdradzi膰 ostatni膮 tajemnic臋 tej dzielnicy, troskliwie ukrywany sekret Ulicy Krokodyli? Kilkakrotnie w trakcie naszego sprawozdania stawiali艣my pewne znaki ostrzegawcze, dawali艣my w delikatny spos贸b wyraz naszym zastrze偶eniom. Uwa偶ny czytelnik nie b臋dzie nie przygotowany na ten ostateczny obr贸t sprawy. M贸wili艣my o imitatywnym, iluzorycznym charakterze tej dzielnicy, ale s艂owa te maj膮 zbyt ostateczne i stanowcze znaczenie, by okre艣li膰 po艂owiczny i niezdecydowany charakter jej rzeczywisto艣ci. J臋zyk nasz nie posiada okre艣le艅, kt贸re by dozowa艂y niejako stopie艅 realno艣ci, definiowa艂y jej gi臋tko艣膰. Powiedzmy bez ogr贸dek: fatalno艣ci膮 tej dzielnicy jest, 偶e nic w niej nie dochodzi do skutku, nic nie odbiega od swego definitivum, wszystkie ruchy rozpocz臋te zawisaj膮 w powietrzu, wszystkie gesty wyczerpuj膮 si臋 przedwcze艣nie i nie mog膮 przekroczy膰 pewnego martwego punktu. Mogli艣my ju偶 zauwa偶y膰 wielk膮 bujno艣膰 i rozrzutno艣膰 - w intencjach, w projektach i antycypacjach, kt贸ra cechuje t臋 dzielnic臋. Ca艂a ona nie jest niczym innym jak fermentacj膮 pragnie艅, przedwcze艣nie wybuja艂膮 i dlatego bezsiln膮 i pust膮. W atmosferze nadmiernej 艂atwo艣ci kie艂kuje tutaj ka偶da najl偶ejsza zachcianka, przelotne napi臋cie puchnie i ro艣nie w pust膮, wyd臋t膮 naro艣l, wystrzela szara i lekka wegetacja puszystych chwast贸w, bezbarwnych w艂ochatych mak贸w, zrobiona z niewa偶kiej tkanki majaku i haszyszu. Nad ca艂膮 dzielnic膮 unosi si臋 leniwy i rozwi膮z艂y fluid grzechu i domy, sklepy, ludzie wydaj膮 si臋 niekiedy dreszczem na jej gor膮czkuj膮cym ciele, g臋si膮 sk贸rk膮 na jej febrycznych marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy si臋 tak zagro偶eni mo偶liwo艣ciami, wstrz膮艣ni臋ci blisko艣ci膮 spe艂nienia, pobladli i bezw艂adni rozkosznym truchleniem ziszczenia. Lecz na tym si臋 te偶 ko艅czy. Przekroczywszy pewien punkt napi臋cia, przyp艂yw zatrzymuje si臋 i cofa, atmosfera ga艣nie i przekwita, mo偶liwo艣ci wi臋dn膮 i rozpadaj膮 si臋 w nico艣膰, oszala艂e szare maki ekscytacji rozsypuj膮 si臋 w popi贸艂. B臋dziemy wiecznie 偶a艂owali, 偶e艣my wtedy wyszli na chwil臋 z magazynu konfekcji podejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy ju偶 do艅 z powrotem. B臋dziemy b艂膮dzili od szyldu do szyldu i mylili si臋 setki razy. Zwiedzimy dziesi膮tki magazyn贸w, trafimy do ca艂kiem podobnych, b臋dziemy w臋drowali przez szpalery ksi膮偶ek, wertowali czasopisma i druki, konferowali d艂ugo i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i ska偶onej pi臋kno艣ci, kt贸re nie potrafi膮 zrozumie膰 naszych 偶ycze艅. B臋dziemy si臋 wik艂ali w nieporozumieniach, a偶 ca艂a nasza gor膮czka i podniecenie ulotni si臋 w niepotrzebnym wysi艂ku, w straconej na pr贸偶no gonitwie. Nasze nadzieje by艂y nieporozumieniem, dwuznaczny wygl膮d lokalu i s艂u偶by- pozorem, konfekcja by艂a prawdziw膮 konfekcj膮, a subiekt nie mia艂 偶adnych ukrytych intencyj. 艢wiat kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza si臋 ca艂kiem miernym zepsuciem, zag艂uszonym grubymi warstwami przes膮d贸w moralnych i banalnej pospolito艣ci. W tym mie艣cie taniego materia艂u ludzkiego brak tak偶e wybuja艂o艣ci instynktu, brak niezwyk艂ych i ciemnych nami臋tno艣ci. Ulica Krokodyli by艂a koncesj膮 naszego miasta na rzecz nowoczesno艣ci i zepsucia wielkomiejskiego. Widocznie nie sta膰 nas by艂o na nic innego jak na papierow膮 imitacj臋, jak na fotomonta偶 z艂o偶ony z wycink贸w zle偶a艂ych, zesz艂orocznych gazet. KARAKONY By艂o to w okresie szarych dni, kt贸re nast膮pi艂y po 艣wietnej kolorowo艣ci genialnej epoki mego ojca. By艂y to d艂ugie tygodnie depresji, ci臋偶kie tygodnie bez niedziel i 艣wi膮t, przy zamkni臋tym niebie i w zubo偶a艂ym krajobrazie. Ojca ju偶 w贸wczas nie by艂o. G贸rne pokoje wysprz膮tano i wynaj臋to pewnej telefonistce. Z ca艂ego ptasiego gospodarstwa pozosta艂 nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stoj膮cy na p贸艂ce w salonie. W ch艂odnym p贸艂mroku zamkni臋tych firanek sta艂 on tam, jak za 偶ycia, na jednej nodze, w pozie buddyjskiego m臋drca, a gorzka jego, wysch艂a twarz ascety skamienia艂a w wyraz ostatecznej oboj臋tno艣ci i abnegacji. Oczy wypad艂y, a przez wyp艂akane, 艂zawe orbity sypa艂y si臋 trociny. Tylko rogowate egipskie naro艣le na nagim pot臋偶nym dziobie i na 艂ysej szyi, naro艣le i gruz艂y sp艂owia艂ob艂臋kitnej barwy nadawa艂y tej starczej g艂owie co艣 dostojnie hieratycznego. Pierzasty habit jego by艂 ju偶 w wielu miejscach prze偶arty przez mole i gubi艂 mi臋kkie, szare pierze, kt贸re Adela raz w tygodniu wymiata艂a wraz z bezimiennym kurzem pokoju. W wy艂ysia艂ych miejscach wida膰 by艂o workowe, grube p艂贸tno, z kt贸rego wy艂azi艂y k艂aki konopne. Mia艂em ukryty 偶al do matki za 艂atwo艣膰, z jak膮 przesz艂a do porz膮dku dziennego nad strat膮 ojca. Nigdy go nie kocha艂a - my艣la艂em - a poniewa偶 ojciec nie by艂 zakorzeniony w sercu 偶adnej kobiety, przeto nie m贸g艂 te偶 wr贸艣膰 w 偶adn膮 realno艣膰 i unosi艂 si臋 wiecznie na peryferii 偶ycia, w p贸艂realnych regionach, na kraw臋dziach rzeczywistosci. Nawet na uczciw膮 obywatelsk膮 艣mier膰 nie zas艂u偶y艂 sobie - my艣la艂em - wszystko u niego musia艂o, by膰 dziwaczne i w膮tpliwe. Postanowi艂em w stosownej chwili zaskoczy膰 matk臋 otwart膮 rozmow膮. Owego dnia (by艂 ci臋偶ki dzie艅 zimowy i od rana ju偶 sypa艂 si臋 mi臋kki puch zmierzchu) matka mia艂a migren臋 i le偶a艂a na sofie samotnie w salonie. W tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panowa艂 od czasu znikni臋cia ojca wzorowy porz膮dek, piel臋gnowany woskiem i szczotkami przez Adel臋. Meble przykryte by艂y pokrowcami; wszystkie sprz臋ty podda艂y si臋 偶elaznej dyscyplinie, jak膮 Adela roztoczy艂a nad tym pokojem. Tylko p臋k pi贸r pawich, stoj膮cych w wazie na komodzie, nie da艂 si臋 utrzyma膰 w ryzach. By艂 to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyjno艣ci, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pe艂na dewocji w oczy, a rozpustnej swawoli poza oczyma. 艢widrowa艂y te oczy dzie艅 ca艂y i wierci艂y dziury w 艣cianach, mruga艂y, t艂oczy艂y si臋, trzepoc膮c rz臋sami, z palcem przy ustach, jedne przez drugie, pe艂ne chichotu i psoty. Nape艂nia艂y pok贸j 艣wiergotem i szeptem, rozsypywa艂y si臋, jak motyle, dooko艂a wieloramiennej lampy, uderza艂y t艂umem barwnym w matowe, starcze dziurki od kluczy. Nawet w obecno艣ci matki, le偶膮cej z zawi膮zan膮 g艂ow膮 na sofie, nie mog艂y si臋 powstrzyma膰, robi艂y perskie oczko, dawa艂y sobie znaki, m贸wi艂y niemym, kolorowym alfabetem, pe艂nym sekretnych znacze艅. Irytowa艂o mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza mymi plecami. Z kolanami przyci艣ni臋tymi do sofy matki, badaj膮c dwoma palcami, jakby w zamy艣leniu, delikatn膮 materi臋 jej szlafroka, rzek艂em niby mimochodem: - Chcia艂em ci臋 ju偶 od dawna zapyta膰: prawda, 偶e to jest on? - I chocia偶 nie wskaza艂em nawet spojrzeniem na kondora, matka odgad艂a od razu, zmiesza艂a si臋 bardzo i spu艣ci艂a oczy. Da艂em umy艣lnie up艂yn膮膰 chwili, 偶eby wykosztowa膰 jej zmieszanie, po czym z ca艂ym spokojem, opanowuj膮c wzbieraj膮cy gniew, spyta艂em: - Jaki sens maj膮 w takim razie te wszystkie plotki i k艂amstwa, kt贸re rozsiewasz o ojcu? Lecz jej rysy, kt贸re w pierwszej chwili rozpad艂y si臋 by艂y w panice, zacz臋艂y si臋 znowu porz膮dkowa膰. - Jakie k艂amstwa? - spyta艂a mrugaj膮c oczyma, kt贸re by艂y puste, nalane ciemnym b艂臋kitem, bez bia艂ka. - Znam je od Adeli - rzek艂em - ale wiem, 偶e pochodz膮 od ciebie; chc臋 wiedzie膰 prawd臋. Usta jej dr偶a艂y lekko, 藕renice, unikaj膮c mego wzroku, pow臋drowa艂y w k膮t oka. - Nie k艂ama艂am - rzek艂a, a usta- jej nap臋cznia艂y i sta艂y si臋 ma艂e zarazem. Uczu艂em, 偶e mnie kokietuje jak kobieta m臋偶czyzn臋. - Z tymi karakonami to prawda - sam przecie偶 pami臋tasz... - Zmiesza艂em si臋. Pami臋ta艂em w istocie t臋 inwazj臋 karakon贸w, ten zalew czarnego rojowiska, kt贸re nape艂nia艂o ciemno艣膰 nocn膮, paj臋cz膮 bieganin膮. Wszystkie szpary pe艂ne by艂y drgaj膮cych w膮s贸w, ka偶da szczelina mog艂a wystrzeli膰 z nag艂a karakonem, z ka偶dego p臋kni臋cia pod艂ogi mog艂a zl臋gn膮膰 si臋 ta czarna b艂yskawica, lec膮ca oszala艂ym zygzakiem po pod艂odze. Ach, ten dziki ob艂臋d pop艂ochu, pisany b艂yszcz膮c膮, czarn膮 lini膮 na tablicy pod艂ogi. Ach, te krzyki grozy ojca, skacz膮cego z krzes艂a na krzes艂o z dzirytem w r臋ku. Nie przyjmuj膮c jad艂a ani napoju, z wypiekami gor膮czki na twarzy, z konwulsj膮 wstr臋tu wryt膮 dooko艂a ust, ojciec m贸j zdzicza艂 zupe艂nie. Jasne by艂o, 偶e tego napi臋cia nienawi艣ci 偶aden organizm d艂ugo wytrzyma膰 nie mo偶e. Straszliwa odraza zamienia艂a jego twarz w st臋偶a艂膮 mask臋 tragiczn膮, w kt贸rej tylko 藕renice, ukryte za doln膮 powiek膮, le偶a艂y na czatach, napi臋te jak ci臋ciwy, w wiecznej podejrzliwo艣ci. Z dzikim wrzaskiem zrywa艂 si臋 nagle z siedzenia, lecia艂 na o艣lep w k膮t pokoju i ju偶 podnosi艂 dziryt, na kt贸rym utkwiony ogromny karakon przebiera艂 rozpaczliwie gmatwanin膮 swych n贸g. Adela przychodzi艂a w贸wczas blademu ze zgrozy z pomoc膮 i odbiera艂a lanc臋 wraz z utkwionym trofeum, a偶eby j膮 utopi膰 w cebrzyku. Ju偶 w贸wczas jednak nie umia艂bym by艂 powiedzie膰, czy obrazy te zaszczepi艂y mi opowiadania Adeli, czy te偶 sam by艂em ich 艣wiadkiem. Ojciec m贸j nie posiada艂 ju偶 wtedy tej si艂y odpornej, kt贸ra zdrowych ludzi broni od fascynacji wstr臋tu. Zamiast odgraniczy膰 si臋 do straszliwej si艂y atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec m贸j, wydany na 艂up sza艂u, wpl膮tywa艂 si臋 w ni膮 coraz bardziej. Smutne skutki nie da艂y d艂ugo na siebie czeka膰. Wnet pojawi艂y si臋 pierwsze podejrzane znaki, kt贸re nape艂ni艂y nas przera偶eniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieni艂o si臋. Sza艂 jego, euforia jego podniecenia przygas艂a. W ruchach i mimice j臋艂y si臋 zdradza膰 znaki z艂ego sumienia. Zacz膮艂 nas unika膰. Kry艂 si臋 dzie艅 ca艂y po k膮tach, w szafach, pod pierzyn膮. .Widzia艂em go nieraz, jak w zamy艣leniu ogl膮da艂 w艂asne r臋ce, bada艂 konsystencj臋 sk贸ry, paznokci, na kt贸rych wyst臋powa膰 zacz臋艂y czarne plamy, jak 艂uski karakona. W dzie艅 opiera艂 si臋 jeszcze ostatkami si艂, walczy艂, ale w nocy fascynacja uderza艂a na艅 pot臋偶nymi arakami. Widzia艂em go p贸藕n膮 noc膮, w 艣wietle 艣wiecy stoj膮cej na pod艂odze. M贸j ojciec le偶a艂 na ziemi nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokre艣lony liniami 偶eber, fantastycznym rysunkiem prze艣wiecaj膮cej na zewn膮trz anatomii, le偶a艂 na czworakach, op臋tany fascynacj膮 awersji, kt贸ra go wci膮ga艂a w g艂膮b swych zawi艂ych dr贸g. M贸j ojciec porusza艂 si臋 wielocz艂onkowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytua艂u, w kt贸rym ze zgroz膮 pozna艂em imitacj臋 ceremonia艂u karakoniego. Od tego czasu wyrzekli艣my si臋 ojca. Podobie艅stwo do karakona wyst臋powa艂o z dniem ka偶dym wyra藕niej - m贸j ojciec zamienia艂 si臋 w karakona. Zacz臋li艣my si臋 przyzwyczaja膰 do tego. Widywali艣my go coraz rzadziej, ca艂ymi tygodniami znika艂 gdzie艣 na swych karakonich drogach - przestali艣my go odr贸偶nia膰, zla艂 si臋 w zupe艂no艣ci z tym czarnym niesamowitym plemieniem. Kto m贸g艂 powiedzie膰, czy 偶y艂 gdzie艣 jeszcze w jakiej艣 szparze pod艂ogi, czy przebiega艂 nocami pokoje, zapl膮tany w afery karakonie, czy te偶 by艂 mo偶e mi臋dzy tymi martwymi owadami, kt贸re Adela co rana znaj-dowa艂a brzuchem do g贸ry le偶膮ce i naje偶one nogami i kt贸re ze wstr臋tem bra艂a na 艣mietniczk臋 i wyrzuca艂a? - A jednak - powiedzia艂em zdetonowany - jestem pewny, 偶e ten kondor to on. - Matka spojrza艂a na mnie spod rz臋s: - Nie dr臋cz mnie, drogi - m贸wi艂am ci ju偶 przecie偶, 偶e ojciec podr贸偶uje jako komiwoja偶er po kraju - przecie偶 wiesz, 偶e czasem w nocy przyje偶d偶a do domu, a偶eby przed 艣witem jeszcze dalej odjecha膰. WICHURA Tej d艂ugiej i pustej zimy obrodzi艂a ciemno艣膰 w naszym mie艣cie ogromnym, stokrotnym urodzajem. Zbyt d艂ugo snad藕 nie sprz膮tano na strychach i w rupieciarniach, st艂aczano garnki na garnkach i flaszki na flaszkach, pozwalano narasta膰 bez ko艅ca pustym bateriom butelek. Tam, w tych spalonych, wielkobelkowych lasach strych贸w i dach贸w ciemno艣膰 zacz臋艂a si臋 wyradza膰 i dziko fermentowa膰. Tam zacz臋艂y si臋 te czarne sejmy garnk贸w, te wiecowania gadatliwe i puste, te be艂kotliwe flaszkowania, bulgoty butli i baniek. A偶 pewnej nocy wezbra艂y pod gontowymi przestworami falangi garnk贸w i flaszek i pop艂yn臋艂y wielkim st艂oczonym ludem na miasto. Strychy, wystrychni臋te ze strych贸w, rozprzestrzenia艂y si臋 jedne z drugich i wystrzela艂y czarnymi szpalerami, a przez przestronne ich echa przebiega艂y kawalkady tram贸w i belek, lansady drewnianych koz艂贸w, kl臋kaj膮cych na jod艂owe kolana, a偶eby wypad艂szy na wolno艣膰, nape艂ni膰 przestwory nocy galopem krokwi i zgie艂kiem p艂atwi i bant贸w. Wtedy to wyla艂y si臋 te czarne rzeki, w臋dr贸wki beczek i konwi, i p艂yn臋艂y przez noce. Czarne ich, po艂yskliwe, gwarne zbiegowiska oblega艂y miasto. Nocami mrowi艂 si臋 ten ciemny zgie艂k naczy艅 i napiera艂 jak armie rozgadanych ryb, niepowstrzymany najazd pyskuj膮cych skopc贸w i bredz膮cych cebr贸w. Dudni膮c dnami, pi臋trzy艂y si臋 wiadra, beczki i konwie, dynda艂y si臋 gliniane st膮gwie zdun贸w, stare kapeluchy i cylindry dandys贸w gramoli艂y si臋 jedna na drugie, rosn膮c w niebo kolumnami, kt贸re si臋 rozpada艂y. I wszystkie ko艂ata艂y niezgrabnie ko艂kami drewnianych j臋zyk贸w, me艂艂y nieudolnie w drewnianych g臋bach be艂kot kl膮tw i obelg, blu藕ni膮c b艂otem na ca艂ej przestrzeni nocy. A偶 doblu藕ni艂y si臋, dokl臋艂y swego. Przywo艂ane rechotem naczy艅, rozplotkowanym od brzegu do brzegu, nadesz艂y wreszcie karawany, nadci膮gn臋艂y pot臋偶ne tabory wichru i stan臋艂y nad noc膮. Ogromne obozowisko, czarny ruchomy amfiteatr zst臋powa膰 zacz膮艂 w pot臋偶nych kr臋gach ku miastu. I wybuch艂a ciemno艣膰 ogromn膮 wzburzon膮 wichur膮 i szala艂a przez trzy dni i trzy noce... - Nie p贸jdziesz dzi艣 do szko艂y - rzek艂a rano matka - jest straszna wichura na dworze. - W pokoju unosi艂 si臋 delikatny welon dymu, pachn膮cy 偶ywic膮. Piec wy艂 i gwizda艂, jak gdyby uwi膮zana w nim by艂a ca艂a sfora ps贸w czy demon贸w. Wielki bohomaz, wymalowany na jego p臋katym brzuchu, wykrzywia艂 si臋 kolorowym grymasem i fantastycznia艂 wzd臋tymi policzkami. Pobieg艂em boso do okna. Niebo wydmuchane by艂o wzd艂u偶 i wszerz wiatrami. Srebrzystobia艂e i przestronne, porysowane by艂o w linie si艂, nat臋偶one do p臋kni臋cia, w srogie bruzdy, jakby zastyg艂e 偶y艂y cyny i o艂owiu. Podzielone na pola energetyczne i dr偶膮ce od napi臋膰, pe艂ne by艂o utajonej dynamiki. Rysowa艂y si臋 w nim diagramy wichury, kt贸ra sama niewidoczna i nieuchwytna, 艂adowa艂a krajobraz pot臋g膮. Nie widzia艂o si臋 jej. Poznawa艂o si臋 j膮 po domach, po dachach, w kt贸re wje偶d偶a艂a jej furia. Jeden po drugim strychy zdawa艂y si臋 rosn膮膰 i wybucha膰 szale艅stwem, gdy wst臋powa艂a w nie jej si艂a. Oga艂aca艂a place, zostawia艂a za sob膮 na ulicach bia艂膮 pustk臋, zamiata艂a ca艂e po艂acie rynku do czysta. Ledwie tu i 贸wdzie gi膮艂 si臋 pod ni膮 i trzepota艂, uczepiony w臋g艂a domu, samotny cz艂owiek. Ca艂y plac rynkowy zdawa艂 si臋 wybrzusza膰 i l艣ni膰 pust膮 艂ysin膮 pod jej pot臋偶nymi przelotami. Na niebie wydmucha艂 wiatr zimne i martwe kolory, grynszpanowe, 偶贸艂te i liliowe smugi, dalekie sklepienia i arkady swego labiryntu. Dachy sta艂y pod tymi niebami czarne i krzywe, pe艂ne niecierpliwo艣ci i oczekiwania. Te, w kt贸re wst膮pi艂 wicher, wstawa艂y w natchnieniu, przerasta艂y s膮siednie domy i prorokowa艂y pod rozwichrzonym niebem. Potem opada艂y i gas艂y nie mog膮c d艂u偶ej zatrzyma膰 pot臋偶nego tchu, kt贸ry lecia艂 dalej i nape艂nia艂 ca艂y przestw贸r zgie艂kiem i przera偶eniem. I zn贸w inne domy wstawa艂y z krzykiem, w paroksyzmie jasnowidzenia, i zwiastowa艂y. Ogromne buki ko艂o ko艣cio艂a sta艂y z wniesionymi r臋kami, jak 艣wiadkowie wstrz膮saj膮cych objawie艅, i krzycza艂y, krzycza艂y. Dalej, za dachami rynku, widzia艂em dalekie mury ogniowe, nagie 艣ciany szczytowe przedmie艣cia. Wspina艂y si臋 jeden nad drugi i ros艂y, zesztywnia艂e z przera偶enia i os艂upia艂e. Daleki, zimny, czerwony odblask zabarwia艂 je p贸藕nymi kolorami. Nie jedli艣my tego dnia obiadu, bo ogie艅 w kuchni wraca艂 k艂臋bami dymu do izby. W pokojach by艂o zimno i pachnia艂o wiatrem. Oko艂o drugiej po po艂udniu wybuch艂 na przedmie艣ciu po偶ar i rozszerza艂 si臋 gwa艂townie. Matka z Adel膮 zacz臋艂y pakowa膰 po艣ciel, futra i kosztowno艣ci. Nadesz艂a noc. Wicher wzm贸g艂 si臋 na sile i gwa艂towno艣ci, rozr贸s艂 si臋 niepomiernie i obj膮艂 ca艂y przestw贸r. Ju偶 teraz nie nawiedza艂 dom贸w i dach贸w, ale wybudowa艂 nad miastem wielopi臋trowy, wielokrotny przestw贸r, czarny labirynt, rosn膮cy w niesko艅czonych kondygnacjach. Z tego labiryntu wystrzela艂 ca艂ymi galeriami pokoj贸w, wyprowadza艂 piorunem skrzyd艂a i trakty, toczy艂 z hukiem d艂ugie amfilady, a potem dawa艂 si臋 zapada膰 tym wyimaginowanym pi臋trom, sklepieniom i kazamatom i wzbija艂 si臋 jeszcze wy偶ej, kszta艂tuj膮c sam bezforemny bezmiar swym natchnieniem. Pok贸j dr偶a艂 z lekka, obrazy na 艣cianach brz臋cza艂y. Szyby l艣ni艂y si臋 t艂ustym odblaskiem lampy. Firanki na oknie wisia艂y wzd臋te i pe艂ne tchnienia tej burzliwej nocy. Przypomnieli艣my sobie, 偶e ojca od rana nie widziano. Wczesnym rankiem, domy艣lali艣my si臋, musia艂 uda膰 si臋 do sklepu, gdzie go zask贸czy艂a wichura, odcinaj膮c mu powr贸t. - Ca艂y dzie艅 nic nie jad艂 - biada艂a matka. Starszy subiekt Teodor podj膮艂 si臋 wyprawi膰 w noc i wichur臋, 偶eby zanie艣膰 mu posi艂ek. Brat m贸j przy艂膮czy艂 si臋 do wyprawy. Okutani w wielkie nied藕wiedzie futra, obci膮偶yli kieszenie 偶elazkami i mo藕dzierzami, balastem, kt贸ry mia艂 zapobiec porwaniu ich przez wichur臋. Ostro偶nie otworzono drzwi prowadz膮ce w noc. Zaledwie subiekt i brat m贸j z wzd臋tymi p艂aszczami wkroczyli jedn膮 nog膮 w ciemno艣膰, noc ich po艂kn臋艂a zaraz na progu domu. Wicher zmy艂 momentalnie 艣lad ich wyj艣cia. Nie wida膰 by艂o przez okno nawet latarki, kt贸r膮 ze sob膮 zabrali. Poch艂on膮wszy ich, wicher na chwil臋 przycich艂. Adela z matk膮 pr贸bowa艂y na nowo rozpali膰 ogie艅 pod kuchni膮. Zapa艂ki gas艂y, przez drzwiczki dmucha艂o popio艂em i sadz膮. Stali艣my pod drzwiami i nas艂uchiwali. W lamentach wichru dawa艂y si臋 s艂ysze膰 wszelkie g艂osy, perswazje, nawo艂ywania i gaw臋dy. Zdawa艂o si臋 nam, 偶e s艂yszymy wo艂anie o pomoc ojca zab艂膮kanego w wichurze, to znowu, 偶e brat z Teodorem gwarz膮 beztrosko pod drzwiami. Wra偶enie by艂o tak 艂udz膮ce, 偶e Adela otworzy艂a drzwi i w samej rzeczy ujrza艂a Teodora i brata mego, wynurzaj膮cych si臋 z trudem z wichury, w kt贸rej tkwili po pachy. Weszli zdyszani do sieni, zaciskaj膮c z wysi艂kiem drzwi za sob膮. Przez chwil臋 musieli wesprze膰 si臋 o odrzwia, tak silnie szturmowa艂 wicher do bramy. Wreszcie zasun臋li rygiel i wiatr pogna艂 dalej. Opowiadali bez艂adnie o nocy, o wichurze. Ich futra, nasi膮k艂e wiatrem, pachnia艂y teraz powietrzem. Trzepotali powiekami w 艣wietle; ich oczy, pe艂ne jeszcze nocy, broczy艂y ciemno艣ci膮 za ka偶dym uderzeniem powiek. Nie mogli doj艣膰 do sklepu, zgubili drog臋 i ledwo trafili z powrotem. Nie poznawali miasta, wszystkie ulice by艂y jak przestawione. Matka podejrzewa艂a, 偶e k艂amali. W istocie ca艂a ta scena sprawia艂a wra偶enie, jakby przez ten kwadrans stali w ciemno艣ci pod oknem, nie oddalaj膮c si臋 wcale. A mo偶e naprawd臋 nie by艂o ju偶 miasta i rynku, a wicher i noc otacza艂y nasz dom tylko ciemnymi kulisami, pe艂nymi wycia, 艣wistu i j臋k贸w. Mo偶e nie by艂o wcale tych ogromnych i 偶a艂osnych przestrzeni, kt贸re nam wicher sugerowa艂, mo偶e nie by艂o wcale tych op艂akanych labirynt贸w, tych wielookiennych trakt贸w i korytarzy, na kt贸rych gra艂 wicher, jak na d艂ugich czarnych fletach. Coraz bardziej umacnia艂o si臋 w nas przekonanie, 偶e ca艂a ta burza by艂a tylko donkiszoteri膮 nocn膮, imituj膮c膮 na w膮skiej przestrzeni kulis tragiczne bezmiary, kosmiczn膮 bezdomno艣膰 i sieroctwo wichury. Coraz cz臋艣ciej otwiera艂y si臋 teraz drzwi sieni i wpuszcza艂y okutanego w opo艅cze i szale go艣cia. Zziajany s膮siad lub znajomy wywija艂 si臋 powoli z chustek, p艂aszczy i wyrzuca艂 z siebie zdyszanym g艂osem opowiadania, urywane bez艂adne s艂owa, kt贸re fantastycznie powi臋ksza艂y, k艂amliwie przesadza艂y bezmiar nocy. Siedzieli艣my wszyscy w jasno o艣wietlonej kuchni. Za ogniskiem kuchennym i czarnym, szerokim okapem komina prowadzi艂o par臋 stopni do drzwi strychu. Na tych schodkach siedzia艂 starszy subiekt Teodor i nas艂uchiwa艂, jak strych gra艂 od wichru. S艂ysza艂, jak w pauzach wichury miechy 偶eber strychowych sk艂ada艂y si臋 w fa艂dy i dach wiotcza艂 i zwisa艂 jak ogromne p艂uca, z kt贸rych uciek艂 oddech, to znowu nabiera艂 tchu, nastawia艂 si臋 palisadami krokwi, r贸s艂 jak sklepienia gotyckie, rozprzestrzenia艂 si臋 lasem belek, pe艂nym stokrotnego echa, i hucza艂 jak pud艂o ogromnych bas贸w. Ale potem zapominali艣my o wichurze, Adela t艂uk艂a cynamon w d藕wi臋cznym mo藕dzierzu. Ciotka Perazja przysz艂a w odwiedziny. Drobna, ruchliwa i pe艂na zabiegliwo艣ci, z koronk膮 czarnego szala na g艂owie, zacz臋艂a krz膮ta膰 si臋 po kuchni, pomagaj膮c Adeli. Adela oskuba艂a koguta. Ciotka Perazja zapali艂a pod okapem komina gar艣膰 papier贸w i szerokie p艂aty p艂omienia wzlatywa艂y z nich w czarn膮 czelu艣膰. Adela, trzymaj膮c koguta za szyj臋, unios艂a go nad p艂omie艅, a偶eby opali膰 na nim reszt臋 pierza. Kogut zatrzepota艂 nagle w ogniu skrzyd艂ami, zapia艂 i sp艂on膮艂. Wtedy ciotka Perazja zacz臋艂a si臋 k艂贸ci膰, kl膮膰 i z艂orzeczy膰. Trz臋s膮c si臋 ze z艂o艣ci, wygra偶a艂a r臋kami Adeli i matce. Nie rozumia艂em, o co jej chodzi, a ona zacietrzewia艂a si臋 coraz bardziej w gniewie i sta艂a si臋 jednym p臋kiem gestykulacji i z艂orzecze艅. Zdawa艂o si臋, 偶e w paroksyzmie z艂o艣ci rozgestykuluje si臋 na cz臋艣ci, 偶e rozpadnie si臋, podzieli, rozbiegnie w sto paj膮k贸w, rozga艂臋zi si臋 po pod艂odze czarnym, migotliwym p臋kiem oszala艂ych karakonach bieg贸w. Zamiast tego zacz臋艂a raptownie male膰, kurczy膰 si臋, wci膮偶 roztrz臋siona i rozsypuj膮ca si臋 przekle艅stwami. Z nag艂a podrepta艂a, zgarbiona i ma艂a, w k膮t kuchni, gdzie le偶a艂y drwa na opa艂 i, kln膮c i kaszl膮c, zacz臋艂a gor膮czkowo przebiera膰 w艣r贸d d藕wi臋cznych drewien, a偶 znalaz艂a dwie cienkie, 偶贸艂te drzazgi. Pochwyci艂a je lataj膮cymi ze wzburzenia r臋kami, przymierzy艂a do n贸g, po czym wspi臋艂a si臋 na nie, jak na szczud艂a, i zacz臋艂a na tych 偶贸艂tych kulach chodzi膰, stukoc膮c po deskach, biega膰 tam i z powrotem wzd艂u偶 sko艣nej linii pod艂ogi, coraz szybciej i szybciej, potem wbieg艂a na 艂awk臋 jod艂ow膮, ku艣tykaj膮c na dudni膮cych deskach, a stamt膮d na p贸艂k臋 z talerzami, d藕wi臋czn膮, drewnian膮 p贸艂k臋 obiegaj膮c膮 艣ciany kuchni, i bieg艂a po niej, kolankuj膮c na szczud艂owych kulach, by wreszcie gdzie艣 w k膮cie, malej膮c coraz bardziej, sczernie膰, zwin膮膰 si臋 jak zwi臋d艂y, spalony papier, zetli膰 si臋 w p艂atek popio艂u, skruszy膰 w proch i w nico艣膰. Stali艣my wszyscy bezradni wobec tej szalej膮cej furii z艂o艣ci, kt贸ra sama siebie trawi艂a i po偶era艂a. Z ubolewaniem patrzyli艣my na smutny przebieg tego paroksyzmu i z pewn膮 ulg膮 wr贸cili艣my do naszych zaj臋膰, gdy 偶a艂osny ten proces dobieg艂 swego naturalnego ko艅ca. Adela zadzwoni艂a znowu mo藕dzierzem, t艂uk膮c cynamon, matka ci膮gn臋艂a dalej przerwan膮 rozmow臋, a subiekt Teodor, nas艂uchuj膮c proroctw strychowych, stroi艂 艣mieszne grymasy, podnosi艂 wysoko brwi i 艣mia艂 si臋 do siebie. NOC WIELKIEGO SEZONU Ka偶dy wie, 偶e w szeregu zwyk艂ych, normalnych lat rodzi niekiedy zdziwacza艂y czas ze swego 艂ona lata inne, lata osobliwe, lata wyrodne, kt贸rym - jak sz贸sty, ma艂y palec u r臋ki - wyrasta k臋dy艣 trzynasty, fa艂szywy miesi膮c. M贸wimy fa艂szywy, gdy偶 rzadko dochodzi on do pe艂nego rozwoju. Jak dzieci p贸藕no sp艂odzone, pozostaje on w tyle ze wzrostem, miesi膮c garbusek, odro艣l w po艂owie uwi臋d艂a i raczej domy艣lna ni偶 rzeczywista. Winna jest temu starcza niepow艣ci膮gliwo艣膰 lata, jego rozpustna i p贸藕na 偶ywotno艣膰. Bywa czasem, 偶e sierpie艅 minie, a stary gruby pie艅 lata rodzi z przyzwyczajenia jeszcze dalej, p臋dzi ze swego pr贸chna te dni-dziczki, dni-chwasty, ja艂owe i idiotyczne, dorzuca na dok艂adk臋, za darmo, dni-kaczany, puste i niejadalne - dni bia艂e, zdziwione i niepotrzebne. Wyrastaj膮 one, nieregularne i nier贸wne, nie wykszta艂cone i zro艣ni臋te z sob膮, jak palce potworkowatej r臋ki, p膮czkuj膮ce i zwini臋te w fig臋. Inni por贸wnywaj膮 te dni do apokryf贸w, wsuni臋tych potajemnie mi臋dzy rozdzia艂y wielkiej ksi臋gi roku, do palimpsest贸w, skrycie w艂膮czonych pomi臋dzy jej stronice, albo do tych bia艂ych nie zadrukowanych kartek, na kt贸rych oczy, naczytane do syta i pe艂ne tre艣ci, broczy膰 mog膮 obrazami i gubi膰 kolory na tych pustych stronicach, coraz bladziej i bladziej, a偶eby wypocz膮膰 na ich nico艣ci, zanim wci膮gni臋te zostan膮 w labirynty nowych przyg贸d i rozdzia艂贸w. Ach, ten stary, po偶贸艂k艂y romans roku, ta wielka, rozpadaj膮ca si臋 ksi臋ga kalendarza! Le偶y ona sobie zapomniana gdzie艣 w archiwach czasu, a tre艣膰 jej ro艣nie dalej mi臋dzy ok艂adkami, p臋cznieje bez ustanku od gadulstwa miesi臋cy, od szybkiego samor贸dztwa blagi, od bajania i marze艅, kt贸re si臋 w niej mno偶膮. Ach, i spisuj膮c te nasze opowiadania, szereguj膮c te historie o moim ojcu na zu偶ytym marginesie jej tekstu, czy nie oddaj臋 si臋 tajnej nadziei, 偶e wrosn膮 one kiedy艣 niepostrze偶enie mi臋dzy z偶贸艂k艂e kartki tej najwspanialszej, rozsypuj膮cej si臋 ksi臋gi, 偶e wejd膮 w wielki szelest jej stronic, kt贸ry je poch艂onie? To, o czym tu m贸wi膰 b臋dziemy, dzia艂o si臋 tedy w owym trzynastym, nadliczbowym i niejako fa艂szywym miesi膮cu tego roku, na tych kilkunastu pustych kartkach wielkiej kroniki kalendarza. Ranki by艂y pod贸wczas dziwnie cierpkie i orze藕wiaj膮ce. Po uspokojonym i ch艂odniejszym tempie czasu, po nowym ca艂kiem zapachu powietrza, po odmiennej konsystencji 艣wiat艂a pozna膰 by艂o, 偶e wesz艂o si臋 w inn膮 seri臋 dni, w now膮 okolic臋 Bo偶ego Roku. G艂os dr偶a艂 pod tymi nowymi niebami d藕wi臋cznie i 艣wie偶o jak w nowym jeszcze i pustym mieszkaniu, pe艂nym zapachu lakieru, farb, rzeczy zacz臋tych i nie wypr贸bowanych. Z dziwnym wzruszeniem pr贸bowa艂o si臋 nowego echa, napoczyna艂o si臋 je z ciekawo艣ci膮, jak w ch艂odny i trze藕wy poranek babk臋 do kawy w przeddzie艅 podr贸偶y. Ojciec m贸j siedzia艂 znowu w tylnym kontuarze sklepu, w ma艂ej, sklepionej izbie, pokratkowanej jak ul w wielokom贸rkowe registratury i 艂uszcz膮cej si臋 bez ko艅ca warstwami papieru, list贸w i faktur. Z szelestu arkuszy, z niesko艅czonego kartkowania papier贸w wyrasta艂a kratkowana i pusta egzystencja tego pokoju, z nieustannego przek艂adania plik贸w odnawia艂a si臋 w powietrzu z niezliczonych nag艂贸wk贸w firmowych apoteoza w formie miasta fabrycznego, widzianego z lotu ptaka, naje偶onego dymi膮cymi kominami, otoczonego rz臋dami medali i uj臋tego w wywijasy i zakr臋ty pompatycznych et i Comp. Tam siedzia艂 ojciec, jak w ptaszarni, na wysokim sto艂ku, a go艂臋bniki registratur szele艣ci艂y plikami papier贸w i wszystkie gniazda i dziuple pe艂ne by艂y 艣wiergotu cyfr. G艂膮b wielkiego sklepu ciemnia艂a i wzbogaca艂a si臋 z dnia na dzie艅 zapasami sukna, szewiot贸w, aksamit贸w i kort贸w. W ciemnych p贸艂kach, tych spichrzach i lamusach ch艂odnej, pil艣niowej barwno艣ci, procentowa艂a stokrotnie ciemna, odsta艂a korowo艣膰 rzeczy, mno偶y艂 si臋 i syci艂 pot臋偶ny kapita艂 jesieni. Tam r贸s艂 i ciemnia艂 ten kapita艂 i rozsiada艂 si臋 coraz szerzej na p贸艂kach, jak na galeriach jakiego艣 wielkiego teatru, uzupe艂niaj膮c si臋 jeszcze i pomna偶aj膮c ka偶dego rana nowymi 艂adunkami towaru, kt贸ry w skrzyniach i pakach wraz z rannym ch艂odem wnosili na nied藕wiedzich barach st臋kaj膮cy, brodaci tragarze w oparach 艣wie偶o艣ci jesiennej i w贸dki. Subiekci wy艂adowywali te nowe zapasy syc膮cych b艂awatnych kolor贸w i wype艂niali nimi, kitowali starannie wszystkie szpary i luki wysokich szaf. By艂 to rejestr olbrzymi wszelakich kolor贸w jesieni, u艂o偶ony warstwami, usortowany odcieniami, id膮cy w d贸艂 i w g贸r臋, jak po d藕wi臋cznych schodach, po gamach wszystkich oktaw barwnych. Zaczyna艂 si臋 u do艂u i pr贸bowa艂 j臋kliwie i nie艣mia艂o altowych spe艂z艂o艣ci i p贸艂ton贸w, przechodzi艂 potem do sp艂owia艂ych popio艂贸w dali, do gobelinowych b艂臋kit贸w i rosn膮c ku g贸rze coraz szerszymi akordami, dochodzi艂 do ciemnych granat贸w, do indyga las贸w dalekich i do pluszu park贸w szumi膮cych, a偶eby potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudo艣ci i sepie wej艣膰 w szelestny cie艅 wi臋dn膮cych ogrod贸w i doj艣膰 do ciemnego zapachu grzyb贸w, do tchnienia pr贸chna w g艂臋biach nocy jesiennej i do g艂uchego akompaniamentu najciemniejszych bas贸w. Ojciec m贸j szed艂 wzd艂u偶 tych arsena艂贸w sukiennej jesieni i uspokaja艂 i ucisza艂 te masy, ich wzbieraj膮c膮 moc, spokojn膮 pot臋g臋 Pory. Chcia艂 jak najd艂u偶ej utrzyma膰 w ca艂o艣ci te rezerwy zamagazynowanej barwno艣ci. Ba艂 si臋 艂ama膰, wymienia膰 na got贸wk臋 ten fundusz 偶elazny jesieni. Ale wiedzia艂, czu艂, 偶e przyjdzie czas i wicher jesienny, pustosz膮cy i ciep艂y wicher, powieje nad tymi szafami i wtedy puszcz膮 one i nic nie zdo艂a powstrzyma膰 ich wylewu, tych strumieni kolorowo艣ci, kt贸rymi wybuchn膮 na miasto ca艂e. Przychodzi艂a pora Wielkiego Sezonu. O偶ywia艂y si臋 ulice. O sz贸stej godzinie po po艂udniu miasto zakwita艂o gor膮czk膮, domy dostawa艂y wypiek贸w, a ludzie w臋drowali o偶ywieni jakim艣 wewn臋trznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni jaskrawo, z oczyma b艂yszcz膮cymi jak膮艣 od艣wi臋tn膮, pi臋kn膮 i z艂膮 febr膮. Na bocznych uliczkach, w cichych zau艂kach, uchodz膮cych ju偶 w wieczorn膮 dzielnic臋, miasto by艂o puste. Tylko dzieci bawi艂y si臋 na placykach pod balkonami, bawi艂y si臋 bez tchu, ha艂a艣liwie i niedorzecznie. Przyk艂ada艂y ma艂e p臋cherzyki do ust, a偶eby wydmucha膰 je i naindyczy膰 si臋 nagle jaskrawo w wielkie, gulgoc膮ce, rozpluskane naro艣le albo wykoguci膰 si臋 w g艂upi膮 koguci膮 mask臋, czerwon膮 i piej膮c膮, w kolorowe jesienne maszkary fantastyczne i absurdalne. Zdawa艂o si臋, 偶e tak nad臋te i piej膮ce wznios膮 si臋 w powietrze d艂ugimi kolorowymi 艂a艅cuchami i jak jesienne klucze ptak贸w przeci膮ga膰 b臋d膮 nad miastem - fantastyczne flotylle z bibu艂ki i pogody jesiennej. Albo wozi艂y si臋 w艣r贸d krzyk贸w na ma艂ych zgie艂kliwych w贸zkach, graj膮cych kolorowym turkotem k贸艂ek, szprych i dyszli. W贸zki zje偶d偶a艂y na艂adowane ich krzykiem i stacza艂y si臋 w d贸艂 ulicy a偶 do nisko rozlanej, 偶贸艂tej rzeczki wieczornej, gdzie rozpada艂y si臋 na gruz kr膮偶k贸w, ko艂k贸w i patyczk贸w. I podczas gdy zabawy dzieci stawa艂y si臋 coraz bardziej ha艂a艣liwe i spl膮tane, wypieki miasta ciemnia艂y i zakwita艂y purpur膮, nagle 艣wiat ca艂y zaczyna艂 wi臋dn膮膰 i czernie膰 i szybko wydziela艂 si臋 ze艅 majaczliwy zmierzch, kt贸rym zara偶a艂y si臋 wszystkie rzeczy. Zdradliwie i jadowicie szerzy艂a si臋 ta zaraza zmierzchu woko艂o, sz艂a od rzeczy do rzeczy, a czego dotkn臋艂a, to wnet butwia艂o, czernia艂o, rozpada艂o si臋 w pr贸chno. Ludzie uciekali przed zmierzchem w cichym pop艂ochu i naraz dosi臋ga艂 ich ten tr膮d, i wysypywa艂 si臋 ciemn膮 wysypk膮 na czole, i tracili twarze, kt贸re odpada艂y wielkimi, bezkszta艂tnymi plamami, i szli dalej, ju偶 bez rys贸w, bez oczu, gubi膮c po drodze mask臋 po masce, tak 偶e zmierzch roi艂 si臋 od tych larw porzuconych, sypi膮cych si臋 za ich ucieczk膮. Potem zaczyna艂o wszystko zarasta膰 czarn膮, pr贸chniej膮c膮 kor膮, 艂uszcz膮c膮 si臋 wielkimi p艂atami, chorymi strupami ciemno艣ci. A gdy w dole wszystko rozprz臋g艂o si臋 i sz艂o wniwecz w tej cichej zamieszce, w panice pr臋dkiego rozk艂adu, w g贸rze utrzymywa艂 si臋 i r贸s艂 coraz wy偶ej milcz膮cy alarm zorzy, drgaj膮cy 艣wiergotem miliona cichych dzwonk贸w, wzbieraj膮cych wzlotem miliona cichych skowronk贸w lec膮cych razem w jedn膮 wielk膮, srebrn膮 niesko艅czono艣膰. Potem by艂a ju偶 nagle noc - wielka noc, rosn膮ca jeszcze podmuchami wiatru, kt贸re j膮 rozszerza艂y. W jej wielokrotnym labiryncie wy艂upane by艂y gniazda jasne: sklepy - wielkie, kolorowe latarnie, pe艂ne spi臋trzonego towaru i zgie艂ku kupuj膮cych. Przez jasne szyby tych latani mo偶na by艂o 艣ledzi膰 zgie艂kliwy i pe艂en dziwacznego ceremonia艂u obrz臋d zakup贸w jesiennych. Ta wielka, fa艂dzista noc jesienna, rosn膮ca cieniami, roszerzona wiatrami, kry艂a w swych ciemnych fa艂dach jasne kieszenie, woreczki z kolorowym drobiazgiem, z pstrym towarem czekoladek, keks贸w, kolonialnej pstrokacizny. Te budki i kramiki, sklecone z pude艂ek po cukrach, wytapetowane jaskrawo reklamami czekolad, pe艂ne myde艂ek, weso艂ej tandety, z艂oconych b艂ahostek, cynfolii, tr膮bek, andrut贸w i kolorowych mi臋t贸wek, by艂y stacjami lekkomy艣lno艣ci, grzechotkami beztroski, rozsianymi na wiszarach ogromnej, labiryntowej, roz艂opotanej wiatrami nocy. Wielkie i ciemne t艂umy p艂yn臋艂y w ciemno艣ci, w ha艂a艣liwym zmieszaniu, w szurgocie tysi臋cy n贸g, w gwarze tysi臋cy ust - rojna, spl膮tana w臋dr贸wka, ci膮gn膮ca arteriami jesiennego miasta. Tak p艂yn臋艂a ta rzeka, pe艂na gwaru, ciemnych spojrze艅, chytrych 艂ypni臋膰, pokawa艂kowana rozmow膮, posiekana gaw臋d膮, wielka miazga plotek, 艣miech贸w i zgie艂ku. Zdawa艂o si臋, 偶e to ruszy艂y t艂umami jesienne, suche mak贸wki sypi膮ce makiem - g艂owygrzechotki, ludzie-ko艂atki. M贸j ojciec chodzi艂 zdenerwowany i kolorowy od wypiek贸w, z b艂yszcz膮cymi oczyma, w jasno o艣wietlonym sklepie, i nas艂uchiwa艂. Przez szyby wystawy i portalu dochodzi艂 tu z daleka szum miasta, st艂umiony gwar p艂yn膮cej ci偶by. Nad cisz膮 sklepu p艂on臋艂a jasno lampa naftowa, zwisaj膮ca z wielkiego sklepienia, i wypiera艂a najmniejszy 艣lad cienia z wszystkich szpar i zakamark贸w. Pusta, wielka pod艂oga trzaska艂a w ciszy i liczy艂a w tym 艣wietle wzd艂u偶 i wszerz swe b艂yszcz膮ce kwadraty, szachownic臋 wielkich tafli, kt贸re rozmawia艂y ze sob膮 w ciszy trzaskami, odpowiada艂y sobie to tu, to tam g艂o艣nym p臋kni臋ciem. Za to sukna le偶a艂y ciche, bez g艂osu, w swej pil艣niowej puszysto艣ci i podawa艂y sobie wzd艂u偶 艣cian spojrzenia za plecami ojca, wymienia艂y od szafy do szafy ciche znaki porozumiewawcze. Ojciec nas艂uchiwa艂. Jego ucho zdawa艂o si臋 w tej ciszy nocnej wyd艂u偶a膰 i rozga艂臋zia膰 poza okno: fantastyczny koralowiec, czerwony polip faluj膮cy w m臋tach nocy. Nas艂uchiwa艂 i s艂ysza艂. S艂ysza艂 z rosn膮cym niepokojem daleki przyp艂yw t艂um贸w, kt贸re nadci膮ga艂y. Rozgl膮da艂 si臋 z przera偶eniem po pustym sklepie. Szuka艂 subiekt贸w. Ale ci ciemni i rudzi anio艂owie dok膮d艣 odlecieli. Pozosta艂 on sam tylko, w trwodze przed t艂uma-mi, kt贸re wnet mia艂y zala膰 cisz臋 sklepu pl膮druj膮c膮 ha艂a艣liw膮 rzesz膮 i rozebra膰 mi臋dzy siebie, rozlicytowa膰 ca艂膮 t臋 bogat膮 jesie艅, od lat zbieran膮 w wielkim zacisznym spichlerzu. Gdzie byli subiekci? Gdzie by艂y te urodziwe cheruby, maj膮ce broni膰 ciemnych, sukiennych sza艅c贸w? Ojciec podejrzewa艂 bolesn膮 my艣l膮, 偶e oto grzesz膮 gdzie艣 w g艂臋bi domu z c贸rami ludzi. Stoj膮c nieruchomy i pe艂en troski, z b艂yszcz膮cymi oczyma w jasnej ciszy sklepu, czu艂 wewn臋trznym s艂uchem, co dzia艂o si臋 w g艂臋bi domu, w tylnych komorach wielkiej kolorowej tej latarni. Dom otwiera艂 si臋 przed nim, izba za izb膮, komora za komor膮, jak dom z kart, i widzia艂 gonitw臋 subiekt贸w za Adel膮 przez wszystkie puste i jasno o艣wietlone pokoje, schodami na d贸艂, schodami do g贸ry, a偶 wymkn臋艂a si臋 im i wpad艂a do jasnej kuchni, gdzie zabarykadowa艂a si臋 kuchennym kredensem. Tam sta艂a zdyszana, b艂yszcz膮ca i rozbawiona, trzepoc膮ca z u艣miechem wielkimi rz臋sami. Subiekci chichotali, przykucni臋ci pode drzwiami. Okno kuchni otwarte by艂o na wielk膮, czarn膮 noc, pe艂n膮 roje艅 i spl膮tania. Czarne, uchylone szyby p艂on臋艂y refleksem dalekiej iluminacji. B艂yszcz膮ce garnki i butle sta艂y nieruchomo doko艂a i l艣ni艂y w ciszy t艂ust膮 polew膮. Adela wychyla艂a ostro偶nie przez okno sw膮 kolorow膮, uszminkowan膮 twarz z trzepocz膮cymi oczyma. Szuka艂a subiekt贸w na ciemnym podw贸rzu, pewna ich zasadzki. I oto ujrza艂a ich, jak w臋drowali ostro偶nie, g臋siego, po w膮skim gzymsie podokiennym wzd艂u偶 艣ciany pi臋tra, czerwonej odblaskiem dalekiej iluminacji, i skradali si臋 do okna. Ojciec krzykn膮艂 z gniewu i rozpaczy, ale w tej chwili gwar g艂os贸w sta艂 si臋 ca艂kiem bliski i nagle jasne okna sklepu zaludni艂y si臋 bliskimi twarzami, wykrzywionymi 艣miechem, rozgadanymi twarzami, kt贸re p艂aszczy艂y nosy na l艣ni膮cych szybach. Ojciec sta艂 si臋 purpurowy ze wzburzenia i wskoczy艂 na lad臋. I kiedy t艂um szturmem zdobywa艂 t臋 twierdz臋 i wkracza艂 ha艂a艣liw膮 ci偶b膮 do sklepu, ojciec m贸j jednym skokiem wspi膮艂 si臋 na p贸艂ki z suknem i, uwis艂y wysoko nad t艂umem, d膮艂 z ca艂ej si艂y w wielki puzon z rogu i tr膮bi艂 na alarm. Ale sklepienie nie nape艂ni艂o si臋 szumem anio艂贸w, 艣piesz膮cych na pomoc, a zamiast tego ka偶demu j臋kowi tr膮by odpowiada艂 wielki, roze艣miany ch贸r t艂umu. - Jakubie, handlowa膰! Jakubie, sprzedawa膰! - wo艂ali wszyscy, a wo艂anie to, wci膮偶 powtarzane, rytmizowa艂o si臋 w ch贸rze i przechodzi艂o powoli w melodi臋 refrenu, 艣piewan膮 przez wszystkie gard艂a. Wtedy m贸j ojciec da艂 za wygran膮, zeskoczy艂 z wysokiego gzymsu i ruszy艂 z krzykiem ku barykadom sukna. Wyolbrzymiony gniewem, z g艂ow膮 sp臋cznia艂膮 w pi臋艣膰 purpurow膮, wbieg艂, jak walcz膮cy prorok, na sza艅ce sukienne i j膮艂 przeciwko nim szale膰. Wpiera艂 si臋 ca艂ym cia艂em w pot臋偶ne bale we艂ny i wywa偶a艂 je z osady, podsuwa艂 si臋 pod ogromne postawy sukna i unosi艂 je na lad臋 z g艂uchym 艂omotem. Bale lecia艂y rozwijaj膮c si臋 z 艂opotem w powietrzu w ogromne chor膮gwie, p贸艂ki wybucha艂y zewsz膮d wybuchami draperii, wodospadami sukna, jak pod uderzeniem Moj偶eszowej laski. Tak wylewa艂y si臋 zapasy szaf, wymiotowa艂y gwa艂townie, p艂yn臋艂y szerokimi rzekami. Wyp艂ywa艂a barwna tre艣膰 p贸艂ek, ros艂a, mno偶y艂a si臋 i zalewa艂a wszystkie lady i sto艂y. 艢ciany sklepu znik艂y pod pot臋偶nymi formacjami tej sukiennej kosmogonii, pod tymi pasmami g贸rskimi, pi臋trz膮cymi si臋 w pot臋偶nych masywach. Otwiera艂y si臋 szerokie doliny w艣r贸d zboczy g贸rskich i w艣r贸d szerokiego patosu wy偶yn grzmia艂y linie kontynent贸w. Przestrze艅 sklepu rozszerzy艂a si臋 w panoram臋 jesiennego krajobrazu, pe艂n膮 jezior i dali, a na tle tej scenerii ojciec w臋drowa艂 w艣r贸d fa艂d i dolin fantastycznego Kanaanu, w臋drowa艂 wielkimi krokami, z r臋koma rozkrzy偶owanymi proroczo w chmurach, i kszta艂towa艂 kraj uderzeniami natchnienia. A u do艂u, u st贸p tego Synaju, wyros艂ego z gniewu ojca, gestykulowa艂 lud, z艂orzeczy艂 i czci艂 Baala, i handlowa艂. Nabierali pe艂ne r臋ce mi臋kkich fa艂d, drapowali si臋 w kolorowe sukna, owijali si臋 w zaimprowizowane domina i p艂aszcze i gadali bez艂adnie a obficie. M贸j ojciec wyrasta艂 nagle nad tymi grupami kupcz膮cych wyd艂u偶onych gniewem, i gromi艂 z wysoka ba艂wochwalc贸w pot臋偶nym s艂owem. Potem, ponoszony rozpacz膮, wspina艂 si臋 na wysokie galerie szaf, bieg艂 ob艂臋dnie po bantach p贸艂ek, po dudni膮cych deskach ogo艂oconych rusztowa艅, 艣cigany przez obrazy bezwstydnej rozpusty, kt贸r膮 przeczuwa艂 za plecami w g艂臋bi domu. Subiekci dosi臋gli w艂a艣nie 偶elaznego balkonu na wysoko艣ci okna i wczepieni w balustrad臋, pochwycili wp贸艂 Adel臋 i wyci膮gn臋li j膮 przez okno, trzepoc膮c膮. oczyma i wlok膮c膮 za sob膮 smuk艂e nogi w jedwabnych po艅czochach. Gdy ojciec m贸j, przera偶ony ohyd膮 grzechu, wrasta艂 gniewem swych gest贸w w groz臋 krajobrazu, w dole beztroski lud Baala oddawa艂 si臋 wyuzdanej weso艂o艣ci. Jaka艣 parodystyczna pasja, jaka艣 zaraza 艣miechu opanowa艂a t臋 gawied藕. Jak偶e mo偶na by艂o 偶膮da膰 powagi od nich, od tego ludu ko艂atek i dziadk贸w do orzech贸w! Jak mo偶na by艂o 偶膮da膰 zrozumienia dla wielkich trosk ojca od tych m艂ynk贸w, miel膮cych bezustannie kolorow膮 miazg臋 s艂贸w! G艂usi na gromy proroczego gniewu, przykucali ci handlarze w jedwabnych bekieszach ma艂ymi kupkami dooko艂a sfa艂dowanych g贸r materii, rozstrz膮saj膮c gadatliwie w艣r贸d 艣miechu zalety towaru. Ta czarna gie艂da roznosi艂a na swych pr臋dkich j臋zykach szlachetn膮 substancj臋 krajobrazu, rozdrabnia艂a j膮 siekanin膮 gadania i po艂yka艂a niemal. Gdzie indziej sta艂y grupy 呕yd贸w w kolorowych cha艂atach, w wielkich futrzanych ko艂pakach przed wysokimi wodospadami jasnych materii. Byli to m臋偶owie Wielkiego Zgromadzenia, dostojni i pe艂ni namaszczenia panowie, g艂adz膮cy d艂ugie, piel臋gnowane brody i prowadz膮cy wstrzemi臋藕liwe i dyplomatyczne rozmowy. Ale i w tej ceremonialnej konwersacji, w spojrzeniach, kt贸re wymieniali by艂 b艂ysk u艣miechni臋tej ironii. W艣r贸d tych grup przewija艂 si臋 pospolity lud, bezpostaciowy t艂um, gawied藕 bez twarzy i indywidualno艣ci. Wype艂nia艂 on niejako luki w krajobrazie, wy艣ciela艂 t艂o dzwonkami i grzechotkami bezmy艣lnego gadania. By艂 to element b艂aze艅ski, rozta艅czony t艂um poliszynel贸w i arlekin贸w, kt贸ry - sam bez powa偶nych intencyj handlowych - doprowadza艂 do absurdu gdzieniegdzie nawi膮zuj膮ce si臋 tansakcje swymi b艂aze艅skimi figlami. Stopniowo jednak, znudzony b艂aznowaniem, weso艂y ten ludek rozprasza艂 si臋 w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubi艂 si臋 w艣r贸d skalnych za艂om贸w i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim zapada艂y si臋 te weso艂ki gdzie艣 w szczeliny i fa艂dy terenu, jak dzieci zm臋czone zabaw膮 po k膮tach i zakamarkach mieszkania w noc balow膮. Tymczasem ojcowie miasta, m臋偶owie Wielkiego Synhedrionu, przechadzali si臋 w grupach pe艂nych powagi i godno艣ci i prowadzili ciche, g艂臋bokie dysputy. Rozszed艂szy si臋 po ca艂ym, owym wielkim g贸rzystym kraju, w臋drowali po dw贸ch, po trzech na dalekich i kr臋tych drogach. Ma艂e i ciemne ich sylwety zaludnia艂y ca艂膮 t臋 pustynn膮 wy偶yn臋, nad kt贸r膮 zwis艂o ci臋偶kie i ciemne niebo, sfa艂dowane i chmurne, poorane w d艂ugie r贸wnoleg艂e bruzdy, w srebrne i bia艂e skiby, ukazuj膮ce w g艂臋bi coraz dalsze pok艂ady swego uwarstwienia. 艢wiat艂o lampy stwarza艂o sztuczny dzie艅 w owej krainie - dzie艅 dziwny, dzie艅 bez 艣witu i wieczoru. Ojciec m贸j uspokaja艂 si臋 powoli. Gniew jego uk艂ada艂 si臋 i zastyga艂 w pok艂adach i warstwach krajobrazu. Siedzia艂 teraz na galeriach wysokich p贸艂ek i patrzy艂 w jesienniej膮cy, rozleg艂y kraj. Widzia艂, jak na dalekich jeziorach odbywa艂 si臋 po艂贸w ryb. W male艅kich 艂upinkach 艂贸dek siedzia艂o po dw贸ch rybak贸w, zapuszczaj膮c sieci w wod臋. Na brzegach ch艂opcy d藕wigali na g艂owach kosze, pe艂ne trzepoc膮cego si臋, srebrnego po艂owu. W贸wczas to dostrzeg艂, jak grupy w臋drowc贸w w oddali zadziera艂y g艂owy ku niebu, wskazuj膮c co艣 wzniesionymi r臋kami. I wnet zaroi艂o si臋 niebo jak膮艣 kolorow膮 wysypk膮, osypa艂o si臋 faluj膮cymi plamami, kt贸re ros艂y, dojrzewa艂y i wnet nape艂ni艂y przestworze dziwnym ludem ptak贸w, kr膮偶膮cych i ko艂uj膮cych w wielkich, krzy偶uj膮cych si臋 spiralach. Ca艂e niebo wype艂ni艂o si臋 ich wznios艂ym lotem, 艂opotem skrzyde艂, majestatycznymi liniami cichych buja艅. Niekt贸re z nich jak ogromne bociany p艂yn臋艂y nieruchomo na spokojnie rozpostartych skrzyd艂ach, inne, podobne do kolorowych pi贸ropusz贸w, do barbarzy艅skich trofe贸w, trzepota艂y ci臋偶ko i niezgrabnie, a偶eby utrzyma膰 si臋 na falach ciep艂ej aury; inne wreszcie, nieudolne konglomeraty skrzyde艂, pot臋偶nych n贸g i oskubanych szyj, przypomina艂y 藕le wypchane s臋py i kondory, z kt贸rych wysypuj膮 si臋 trociny. By艂y mi臋dzy nimi ptaki dwug艂owe, ptaki wieloskrzyd艂e, by艂y te偶 i kaleki, kulej膮ce w powietrzu jednoskrzyd艂ym, niedo艂臋偶nym lotem. Niebo sta艂o si臋 podobne do starego fresku, pe艂nego dziwol膮g贸w i fantastycznych zwierz膮t, kt贸re kr膮偶y艂y, wymija艂y si臋 i zn贸w wraca艂y w kolorowych elipsach. M贸j ojciec podni贸s艂 si臋 na bantach, oblany nag艂ym blaskiem, wyci膮gn膮艂 r臋ce, przyzywaj膮c ptaki starym zakl臋ciem. Pozna艂 je, pe艂en wzruszenia. By艂o to dalekie, zapomniane potomstwo tej ptasiej generacji, kt贸r膮 ongi Adela rozp臋dzi艂a na wszystkie strony nieba. Wraca艂o teraz, zwyrodnia艂e i wybuja艂e, to sztuczne potomstwo, to zdegenerowane plemi臋 ptasie, zmarnia艂e wewn臋trznie. Wystrzelone g艂upio wzrostem, wyogromnione niedorzecznie, by艂o wewn膮trz puste i bez 偶ycia. Ca艂a 偶ywotno艣膰 tych ptak贸w przesz艂a w upierzenie, wybuja艂a w fantastyczno艣膰. By艂o to jakby muzeum wycofanych rodzaj贸w, rupieciarnia Raju ptasiego. Niekt贸re lata艂y na wznak, mia艂y ci臋偶kie, niezgrabne dzioby, podobne do k艂贸dek i zamk贸w, obci膮偶one kolorowymi naro艣lami, i by艂y 艣lepe. Jak偶e wzruszy艂 ojca ten powr贸t niespodziany, jak偶e zdumiewa艂 si臋 nad instynktem ptasim, nad tym przywi膮zaniem do Mistrza, kt贸re wygnany 贸w r贸d piastowa艂 jak legend臋 w duszy, a偶eby wreszcie po wielu generacjach, w ostatnim dniu przed wyga艣ni臋ciem plemienia poci膮gn膮膰 z powrotem w pradawn膮 ojczyzn臋. Ale te papierowe, 艣lepe ptaki nie mog艂y ju偶 pozna膰 ojca. Na darmo wo艂a艂 na nie dawnym zakl臋ciem, zapomnian膮 mow膮 ptasi膮, nie s艂ysza艂y go i nie widzia艂y. Nagle zagwizda艂y kamienie w powietrzu. To weso艂ki, g艂upie i bezmy艣lne plemi臋, j臋艂y celowa膰 pociskami w fantastyczne niebo ptasie. Na darmo ojciec ostrzega艂, na darmo grozi艂 zaklinaj膮cymi gestami, nie dos艂yszano go, nie dostrze偶ono. I ptaki spada艂y. Ugodzone pociskiem, obwisa艂y ci臋偶ko i wi臋d艂y ju偶 w powietrzu. Nim dolecia艂y do ziemi, by艂y ju偶 bezforemn膮 kup膮 pierza. W mgnieniu oka pokry艂a si臋 wy偶yna t膮 dziwn膮, fantastyczn膮 padlin膮. Zanim ojciec dobieg艂 do miejsca rzezi, ca艂y ten 艣wietny r贸d ptasi ju偶 le偶a艂 martwy, rozci膮gni臋ty na ska艂ach. Teraz dopiero, z bliska, m贸g艂 ojciec obserwowa膰 ca艂膮 lichot臋 tej zubo偶a艂ej generacji, ca艂膮 艣mieszno艣膰 jej tandetnej anatomii. By艂y to ogromne wiechcie pi贸r, wypchane byle jak starym 艣cierwem. U wielu nie mo偶na by艂o wyr贸偶ni膰 g艂owy, gdy偶 pa艂kowata ta cz臋艣膰 cia艂a nie nosi艂a 偶adnych znamion duszy. Niekt贸re pokryte by艂y kud艂at膮, zlepion膮 sier艣ci膮, jak 偶ubry, i 艣mierdzia艂y wstr臋tnie. Inne przypomina艂y garbate, 艂yse, zdech艂e wielb艂膮dy. Inne wreszcie by艂y najwidoczniej z pewnego rodzaju papieru, puste w 艣rodku, a 艣wietnie kolorowe na zewn膮trz. Niekt贸re okazywa艂y si臋 z bliska niczym innym jak wielkimi pawimi ogonami, kolorowymi wachlarzami, w kt贸re niepoj臋tym sposobem tchni臋to jaki艣 poz贸r 偶ycia. Widzia艂em smutny powr贸t mego ojca. Sztuczny dzie艅 zabarwia艂 si臋 ju偶 powoli kolorami zwyczajnego poranka. W spustosza艂ym sklepie najwy偶sze p贸艂ki syci艂y si臋 barwami rannego nieba. W艣r贸d fragment贸w zgas艂ego pejza偶u, w艣r贸d zburzonych kulis nocnej scenerii - ojciec widzia艂 wstaj膮cych ze snu subiekt贸w. Podnosili si臋 spomi臋dzy bali sukna i ziewali do s艂o艅ca. W kuchni, na pi臋trze, Adela, ciep艂a od snu i ze zmierzwionymi w艂osami, me艂艂a kaw臋 na m艂ynku, przyciskaj膮c go do bia艂ej piersi, od kt贸rej ziarna nabiera艂y blasku i gor膮ca. Kot my艂 si臋 w EOT; /* End of the Project Gutenberg EBook of Sklepy cynamonowe, by Bruno Schulz *** END OF THE PROJECT GUTENBERG EBOOK SKLEPY CYNAMONOWE *** This file should be named sklep10.txt or sklep10.zip Corrected EDITIONS of our eBooks get a new NUMBER, sklep11.txt VERSIONS based on separate sources get new LETTER, sklep10a.txt Produced by Pawel Sobkowiak - Scanned and proofread by Polska Biblioteka Internetowa Project Gutenberg eBooks are often created from several printed editions, all of which are confirmed as Public Domain in the US unless a copyright notice is included. Thus, we usually do not keep eBooks in compliance with any particular paper edition. We are now trying to release all our eBooks one year in advance of the official release dates, leaving time for better editing. Please be encouraged to tell us about any error or corrections, even years after the official publication date. Please note neither this listing nor its contents are final til midnight of the last day of the month of any such announcement. The official release date of all Project Gutenberg eBooks is at Midnight, Central Time, of the last day of the stated month. A preliminary version may often be posted for suggestion, comment and editing by those who wish to do so. Most people start at our Web sites at: http://gutenberg.net or http://promo.net/pg These Web sites include award-winning information about Project Gutenberg, including how to donate, how to help produce our new eBooks, and how to subscribe to our email newsletter (free!). Those of you who want to download any eBook before announcement can get to them as follows, and just download by date. This is also a good way to get them instantly upon announcement, as the indexes our cataloguers produce obviously take a while after an announcement goes out in the Project Gutenberg Newsletter. http://www.ibiblio.org/gutenberg/etext03 or ftp://ftp.ibiblio.org/pub/docs/books/gutenberg/etext03 Or /etext02, 01, 00, 99, 98, 97, 96, 95, 94, 93, 92, 92, 91 or 90 Just search by the first five letters of the filename you want, as it appears in our Newsletters. Information about Project Gutenberg (one page) We produce about two million dollars for each hour we work. The time it takes us, a rather conservative estimate, is fifty hours to get any eBook selected, entered, proofread, edited, copyright searched and analyzed, the copyright letters written, etc. Our projected audience is one hundred million readers. If the value per text is nominally estimated at one dollar then we produce $2 million dollars per hour in 2002 as we release over 100 new text files per month: 1240 more eBooks in 2001 for a total of 4000+ We are already on our way to trying for 2000 more eBooks in 2002 If they reach just 1-2% of the world's population then the total will reach over half a trillion eBooks given away by year's end. The Goal of Project Gutenberg is to Give Away 1 Trillion eBooks! This is ten thousand titles each to one hundred million readers, which is only about 4% of the present number of computer users. Here is the briefest record of our progress (* means estimated): eBooks Year Month 1 1971 July 10 1991 January 100 1994 January 1000 1997 August 1500 1998 October 2000 1999 December 2500 2000 December 3000 2001 November 4000 2001 October/November 6000 2002 December* 9000 2003 November* 10000 2004 January* The Project Gutenberg Literary Archive Foundation has been created to secure a future for Project Gutenberg into the next millennium. We need your donations more than ever! As of February, 2002, contributions are being solicited from people and organizations in: Alabama, Alaska, Arkansas, Connecticut, Delaware, District of Columbia, Florida, Georgia, Hawaii, Illinois, Indiana, Iowa, Kansas, Kentucky, Louisiana, Maine, Massachusetts, Michigan, Mississippi, Missouri, Montana, Nebraska, Nevada, New Hampshire, New Jersey, New Mexico, New York, North Carolina, Ohio, Oklahoma, Oregon, Pennsylvania, Rhode Island, South Carolina, South Dakota, Tennessee, Texas, Utah, Vermont, Virginia, Washington, West Virginia, Wisconsin, and Wyoming. We have filed in all 50 states now, but these are the only ones that have responded. As the requirements for other states are met, additions to this list will be made and fund raising will begin in the additional states. Please feel free to ask to check the status of your state. In answer to various questions we have received on this: We are constantly working on finishing the paperwork to legally request donations in all 50 states. If your state is not listed and you would like to know if we have added it since the list you have, just ask. While we cannot solicit donations from people in states where we are not yet registered, we know of no prohibition against accepting donations from donors in these states who approach us with an offer to donate. International donations are accepted, but we don't know ANYTHING about how to make them tax-deductible, or even if they CAN be made deductible, and don't have the staff to handle it even if there are ways. Donations by check or money order may be sent to: Project Gutenberg Literary Archive Foundation PMB 113 1739 University Ave. Oxford, MS 38655-4109 Contact us if you want to arrange for a wire transfer or payment method other than by check or money order. The Project Gutenberg Literary Archive Foundation has been approved by the US Internal Revenue Service as a 501(c)(3) organization with EIN [Employee Identification Number] 64-622154. Donations are tax-deductible to the maximum extent permitted by law. As fund-raising requirements for other states are met, additions to this list will be made and fund-raising will begin in the additional states. We need your donations more than ever! You can get up to date donation information online at: http://www.gutenberg.net/donation.html *** If you can't reach Project Gutenberg, you can always email directly to: Michael S. Hart <hart@pobox.com> Prof. Hart will answer or forward your message. We would prefer to send you information by email. **The Legal Small Print** (Three Pages) ***START**THE SMALL PRINT!**FOR PUBLIC DOMAIN EBOOKS**START*** Why is this "Small Print!" statement here? You know: lawyers. They tell us you might sue us if there is something wrong with your copy of this eBook, even if you got it for free from someone other than us, and even if what's wrong is not our fault. So, among other things, this "Small Print!" statement disclaims most of our liability to you. It also tells you how you may distribute copies of this eBook if you want to. *BEFORE!* YOU USE OR READ THIS EBOOK By using or reading any part of this PROJECT GUTENBERG-tm eBook, you indicate that you understand, agree to and accept this "Small Print!" statement. If you do not, you can receive a refund of the money (if any) you paid for this eBook by sending a request within 30 days of receiving it to the person you got it from. If you received this eBook on a physical medium (such as a disk), you must return it with your request. ABOUT PROJECT GUTENBERG-TM EBOOKS This PROJECT GUTENBERG-tm eBook, like most PROJECT GUTENBERG-tm eBooks, is a "public domain" work distributed by Professor Michael S. Hart through the Project Gutenberg Association (the "Project"). Among other things, this means that no one owns a United States copyright on or for this work, so the Project (and you!) can copy and distribute it in the United States without permission and without paying copyright royalties. Special rules, set forth below, apply if you wish to copy and distribute this eBook under the "PROJECT GUTENBERG" trademark. Please do not use the "PROJECT GUTENBERG" trademark to market any commercial products without permission. To create these eBooks, the Project expends considerable efforts to identify, transcribe and proofread public domain works. Despite these efforts, the Project's eBooks and any medium they may be on may contain "Defects". Among other things, Defects may take the form of incomplete, inaccurate or corrupt data, transcription errors, a copyright or other intellectual property infringement, a defective or damaged disk or other eBook medium, a computer virus, or computer codes that damage or cannot be read by your equipment. LIMITED WARRANTY; DISCLAIMER OF DAMAGES But for the "Right of Replacement or Refund" described below, [1] Michael Hart and the Foundation (and any other party you may receive this eBook from as a PROJECT GUTENBERG-tm eBook) disclaims all liability to you for damages, costs and expenses, including legal fees, and [2] YOU HAVE NO REMEDIES FOR NEGLIGENCE OR UNDER STRICT LIABILITY, OR FOR BREACH OF WARRANTY OR CONTRACT, INCLUDING BUT NOT LIMITED TO INDIRECT, CONSEQUENTIAL, PUNITIVE OR INCIDENTAL DAMAGES, EVEN IF YOU GIVE NOTICE OF THE POSSIBILITY OF SUCH DAMAGES. If you discover a Defect in this eBook within 90 days of receiving it, you can receive a refund of the money (if any) you paid for it by sending an explanatory note within that time to the person you received it from. If you received it on a physical medium, you must return it with your note, and such person may choose to alternatively give you a replacement copy. If you received it electronically, such person may choose to alternatively give you a second opportunity to receive it electronically. THIS EBOOK IS OTHERWISE PROVIDED TO YOU "AS-IS". NO OTHER WARRANTIES OF ANY KIND, EXPRESS OR IMPLIED, ARE MADE TO YOU AS TO THE EBOOK OR ANY MEDIUM IT MAY BE ON, INCLUDING BUT NOT LIMITED TO WARRANTIES OF MERCHANTABILITY OR FITNESS FOR A PARTICULAR PURPOSE. Some states do not allow disclaimers of implied warranties or the exclusion or limitation of consequential damages, so the above disclaimers and exclusions may not apply to you, and you may have other legal rights. INDEMNITY You will indemnify and hold Michael Hart, the Foundation, and its trustees and agents, and any volunteers associated with the production and distribution of Project Gutenberg-tm texts harmless, from all liability, cost and expense, including legal fees, that arise directly or indirectly from any of the following that you do or cause: [1] distribution of this eBook, [2] alteration, modification, or addition to the eBook, or [3] any Defect. DISTRIBUTION UNDER "PROJECT GUTENBERG-tm" You may distribute copies of this eBook electronically, or by disk, book or any other medium if you either delete this "Small Print!" and all other references to Project Gutenberg, or: [1] Only give exact copies of it. Among other things, this requires that you do not remove, alter or modify the eBook or this "small print!" statement. You may however, if you wish, distribute this eBook in machine readable binary, compressed, mark-up, or proprietary form, including any form resulting from conversion by word processing or hypertext software, but only so long as *EITHER*: [*] The eBook, when displayed, is clearly readable, and does *not* contain characters other than those intended by the author of the work, although tilde (~), asterisk (*) and underline (_) characters may be used to convey punctuation intended by the author, and additional characters may be used to indicate hypertext links; OR [*] The eBook may be readily converted by the reader at no expense into plain ASCII, EBCDIC or equivalent form by the program that displays the eBook (as is the case, for instance, with most word processors); OR [*] You provide, or agree to also provide on request at no additional cost, fee or expense, a copy of the eBook in its original plain ASCII form (or in EBCDIC or other equivalent proprietary form). [2] Honor the eBook refund and replacement provisions of this "Small Print!" statement. [3] Pay a trademark license fee to the Foundation of 20% of the gross profits you derive calculated using the method you already use to calculate your applicable taxes. If you don't derive profits, no royalty is due. Royalties are payable to "Project Gutenberg Literary Archive Foundation" the 60 days following each date you prepare (or were legally required to prepare) your annual (or equivalent periodic) tax return. Please contact us beforehand to let us know your plans and to work out the details. WHAT IF YOU *WANT* TO SEND MONEY EVEN IF YOU DON'T HAVE TO? Project Gutenberg is dedicated to increasing the number of public domain and licensed works that can be freely distributed in machine readable form. The Project gratefully accepts contributions of money, time, public domain materials, or royalty free copyright licenses. Money should be paid to the: "Project Gutenberg Literary Archive Foundation." If you are interested in contributing scanning equipment or software or other items, please contact Michael Hart at: hart@pobox.com [Portions of this eBook's header and trailer may be reprinted only when distributed free of all fees. Copyright (C) 2001, 2002 by Michael S. Hart. Project Gutenberg is a TradeMark and may not be used in any sales of Project Gutenberg eBooks or other materials be they hardware or software or any other related product without express permission.] *END THE SMALL PRINT! FOR PUBLIC DOMAIN EBOOKS*Ver.02/11/02*END* */ }